wyprawa 2018 – dzień 6 i 7

Dzień 6 – Pożegnanie kapeli.

To był nasz ostatni wspólny poranek.

501

Piter miał niezłą bekę ze mnie, bo każdego ranka wiedziałem co mam zrobić w czasie pakowania, ale nigdy nie miałem konkretnego planu na to, co powinno wydarzyć się po kolei, więc chciałem zrobić wszystko na raz, a w rezultacie krzątałem się bez sensu nie robiąc nic. Dopiero Piter zwrócił mi uwagę na problem, który muszę w kolejnych wyprawach opanować, bo w tym własnym chaosie tracę ok. godziny na łażenie bez celu.

502

Wyjechaliśmy w kierunku Lublina.
Ja i Marcin zdecydowaliśmy się jechać na rowerach do Kielc, co przedłużyło nam sielskie wakacje o kolejny dzień, a ekipa w Lublinie miała umówionego busa do domu.

500

Dojechaliśmy do Łęcznej.
Wybierając drogę na skróty, natrafiliśmy na kompleks pałacowo – parkowy.

503

Nieco dalej jest Łęczyńska Dolina Dinozaurów.
Prawdopodobnie, te wielkie gady zostały utworzone w technologii siatkobetonowej.
W sumie fajna atrakcja.

504

Wśród tych dinozaurów, ustawiony na samym końcu, idąc szlakiem odwiedzin, jest jeden eksponat dziwny. Kiedy Piter go zobaczył powiedział „chyba coś poszło nie tak”.
Jeny… gdy usłyszałem to zdanie popłynęły mi łzy ze śmiechu. Prawdopodobnie miał być to Tyranozaur, ale nikt pewności nie miał i chyba twórcy tej doliny też nie, więc ustawili tego betonowego stwora na końcu, licząc, że może go nikt nie zauważy.

505

Na 40 kilometrze postanowiliśmy się nieoficjalnie pożegnać wspólnym trunkiem, bo oficjalne pożegnania bywają przygnębiające.

506

Lamia zrobiła nam grupowe zdjęcie „Janusze kolarstwa”

506_1

Ostatnie 5 kilometrów wspólnej jazdy pokonaliśmy jakby miały się nigdy nie skończyć… ale się skończyły :-(

507

508

Na obwodnicy Lublina nasze drogi się rozjechały. Byłem smutny, że skończyła się nasza wspólna przygoda, ale też szczęśliwy, że ja i Marcin nadal ją kontynuowaliśmy.

509

Kapela pojechała do Lublina, aby zwiedzić miasto, posilić się ten ostatni raz w rowerowym towarzystwie i zapakować na bus do domu.

510

511

My w tym czasie czerpaliśmy pełnymi garściami z życia :-)

512

513

Po przejechaniu obwodnicy Lublina w pełnym słońcu, która była tak długa, że myślałem, iż nigdy się nie skończy, wylądowaliśmy z Marcinem w uzdrowiskowej miejscowości Nałęczów. To była pora obiadowa.
Poszukiwaliśmy jakiejś niezbyt wykwintnej restauracji, ale Marcinowi wpadła w oko Villa Aurelia, która nie powinna być na naszym ekonomicznym celowniku.
We wnętrzu okazało się, że ceny obiadów są przystępne. Problem był taki, że na nasz obiad musieliśmy poczekać godzinę… w sumie nam się nie spieszyło.
Kupiliśmy zimne piwo i postanowiliśmy rozsiąść się wygodnie na tarasie.
Okazało się, że obok tarasu jest basen odkryty. Zapytaliśmy się grzecznie, czy w czasie oczekiwania na posiłek możemy skorzystać z basenu, po czym otrzymaliśmy bezpłatne pozwolenie. Zapytaliśmy też, czy zanim wejdziemy do basenu, możemy się gdzieś opłukać po trudach przebytej drogi. Atrakcyjna pani kierowniczka pokierowała nas do piwnic, w której były prysznice, jacuzzi i kolejny basen. Z miejsca skorzystaliśmy z dodatkowych atrakcji. Z wiadomych przyczyn, do obiadu nam się nie spieszyło. Trochę bezczelnie wydłużyliśmy czas oczekiwania. W końcu udaliśmy się na wyczekiwany posiłek. To była prawdziwa uczta!

514

515

Po niezwykle spędzonym czasie w Villi Aurelia, ruszyliśmy w drogę.
Gdy odjeżdżaliśmy, bacznie przyglądał nam się starszy człowiek. Wydedukowaliśmy, że mógł być to właściciel przybytku. Spojrzenie jakim nas przeszywał było bardzo zastanawiające. Marcin wymyślił, że Nałęczów jest miejscowością ogromnej konkurencji pomiędzy uzdrowiskami i być może wzięto nas za jakiś wywiad, lub byliśmy formą sprzedania łagodnego wizerunku po (być może) niekorzystnych opiniach, których w tym mieście uzdrowiska sobie nie szczędzą. Jakkolwiek było, zostaliśmy przyjęci jak prawdziwi królowie i to w cenie niedrogiego obiadu.

516

Po tych relaksach zostało nam tylko dotrzeć do Kazimierza Dolnego.
Po drodze minęliśmy nieczynny młyn, na punkcie których mam kompletnego świra… i do tej pory nie wiem dlaczego.

517

Wieczorem wpadliśmy na zatłoczony runek Kazimierza.

518

Tu zakupiliśmy wino półwytrawne i zimne piwo, aby uraczyć się nim na moim ukochanym punkcie widokowym – Albrechtówka.

519

W Mięćmierzu, gdzie zaplanowaliśmy nocleg, jedna rzecz jest niezmienna od chyba 10 lat – miliardy komarów. Jakby to miejsce było w pewnym sensie przeklęte. Takiej ilości komarów nie doświadczyłem nigdzie. Było sporo komarów u Stefana na łące, ale po godzinie pora ich karmienia się skończyła i mogliśmy się w spokoju delektować swoim towarzystwem, winem i rozgwieżdżonym niebem. W Mięćmierzu, czas karmienia komarów trwa chyba nieskończoność. W tańcu – oklepywańcu skończyliśmy wino i uciekliśmy przed tymi małymi wampirami do namiotów.

Dzień 7 – Powrót do domu.

Naszym miejscem noclegowym było usytuowane nad Wisłą podwórko, należące do malarza, rzeźbiarza i budowniczego „KataMarianów”, Mariana Gryty. Mariana zawsze kojarzę jako kopalnię niesamowitych opowieści. Znam go odkąd moja pamięć sięga, czyli rok 1978. Wtedy zobaczyłem umięśnionego Mariana, który ćwiczył kulturystykę, latał z Albrechtówki na lotni i przepływał stylem delfina Wisłę od jednego brzegu do drugiego. Dla sześciolatka ktoś taki to jak superbohater.
Poniżej zdjęcie Mariana z mojego archiwum.

1084.jpg

Podwórko Mariana uchodzi za miejsce kultowe, a my mieliśmy to szczęście, że mogliśmy tam spędzić noc.
Przypominając sobie o tym, że rano muszę się lepiej organizować, najpierw w głowie ułożyłem plan działania, a potem go skrupulatnie realizowałem. Było już lepiej, ale nadal widzę możliwości pozyskiwania traconego czasu.

601

Kiedy jedliśmy śniadanie przechodził obok nas wędrowiec. To był wczesny poranek. Miejscowych znam praktycznie wszystkich, a ten szedł w kierunku ciągnących się kilometrami pól, więc z miejsca wiedziałem, że jest to podobny szwendacz jak my, tylko na piechotę.

602

Zagaiłem go o cel podróży i okazało się, że szedł w górę Wisły, a dokładnie do Krakowa. Tomek, bo chyba tak miał na imię jeśli mnie pamięć nie myli, jest bezdomny i miał w Krakwie znajomych też bezdomnych, którzy pojechali kilka tygodni wcześniej pociągiem na gapę. On nie ryzykował mandatu, więc postanowił do Krakowa pójść na piechotę. Miał przy sobie reklamówkę z jakimiś drobnymi przedmiotami. Zrobiłem mu syte jak na  polowe warunki śniadanie i włożyłem do torby jedzenie, które mnie już się nie przyda, a jemu da możliwość przetrwania na szlaku.

W Mięćmierzu rezydował na swojej łodzi mój Tata. Zadeklarował się, że zabierze nas na drugi brzeg do Janowca.

603

600

Ruszyliśmy na ostatni etap naszej wyprawy.
Łódź na której płynęliśmy do Janowca, to najnowszy nabytek mojego Taty. Z powodu uciążliwych na Wiśle płycizn w letnim okresie, Tata zaopatrzył się w łódź, która była wynikiem doświadczenia zebranego z całego jego życia. Płaskodenna, smukła jednostka, napędzana silnikiem typu „long tail”.

604

605

Mimo, że mam Wisłę w tym miejscu opływaną setki razy, to w czasie tej krótkiej przeprawy czułem się jak dzieciak, otrzymujący wyczekaną górę prezentów. Nigdy chyba nie pojmę źródła tej radości.

605_1

Janowiec jak zwykle był czarujący.

606

607

608

Z naszymi znajomymi mamy wielokrotnie przetarty szlak łączący Kielce i Kazimierz. Dla nas nie ma znaczenia ile razy widzieliśmy pewne zakątki. Zawsze te charakterystyczne miejsca wołają i nie sposób przejechać obok nich obojętnie.

609

Z Marcinem kręciło nam się wręcz bajecznie. Na czterdziestym kilometrze, w miejscowości Wielgie, zarządziliśmy bezwzględne nawodnienie organizmu.

610

Znaleźliśmy kawałek cienia i trochę miłego dla oka widoku, w sam raz na delektowanie się chwilą.

611

Iłża był naszym 60 kilometrem, a więc wg programu żywieniowego, którego bezwzględnie trzeba przestrzegać na rowerowych wyprawach, mieliśmy solidny posiłek i kolejną regulację gospodarki wodnej w naszych organizmach.

612

613

Upał był nieziemski. Pizza i palące słońce zmusiły nas na osiemdziesiątym kilometrze, do kolejnego spożycia bogatego w elektrolity płynu. Traf chciał, że dwa kilometry dalej zatrzymał nas patrol policji. Od słowa do słowa okazało się, że policjantka Ania jest szwendakiem rowerowym jak my i bliską znajomą mojego dalszego znajomego, który szwendakiem rowerowym jest wielkiego formatu.
Sprytnie z Marcinem stanęliśmy po zawietrznej stronie, aby nie nadużywać serdecznego do nas nastawienia Ani.

617

Tuż przed wieczorem dotarliśmy do Kielc.
Byłem szczęśliwy, bo trochę się stęskniłem za rodziną, ale ta radość podszyta była smutkiem, bo skończyła się pewna przygoda, po której na kolejną trzeba będzie trochę poczekać.

615

616

Wieczorem pojechałem z Ukochaną odwiedzić Młodą, będącej na letnim obozie, na którym zorganizowane było ognisko. No cóż, ten wieczór nie mógł się skończyć inaczej.

618

Ta wyprawa miała trudne początki, ale wspaniały przebieg z porządną końcówką. To wynik towarzystwa, którym byłem otoczony. Z Witkiem, Piterem, Marcinem, Lamią, Pawłem i Bartkiem mogę „konie kraść”. Każdy z nas pojmuje przygodę w tych samych kategoriach, choć każde z nas ma różne możliwości.