Dzień 4 – Dziś święto, więc było trochę leniwie.
To był dzień Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.
Zazwyczaj tego dnia, rok w rok, udawało mi się wylądować w kościele w taki czy inny sposób. Ale przez to, że byliśmy daleko od cywilizacji, nie zanosiło się specjalnie na sukces w tej materii. Pomyślałem, że nie będę się nad tym specjalnie zastanawiał i zostawiłem to jak zwykle BOGU.
Normalnie w ten dzień pozwalałem ekipie się wyspać, ale bez konkretnego, BOŻEGO planu, ku „nieuciesze” reszty załogi, postanowiłem potraktować ten dzień, jak każdy normalny dzień wyprawowy, czyli ogłosić bezwzględną pobudkę o 7:00.
Minionej nocy, by zyskać na czasie, i też trochę z lenistwa, spałem pod altaną w moskitierze. Oczywiście zanim zamknąłem oczy, do snu mogłem wysłuchać dźwięki kołysanki, wygrywane na skrzydełkach przelatujących tu i ówdzie szerszeni.
O 7:00 rano załoga wstała bez rzucania w moim kierunku obelg, więc był jakiś postęp.
Po ekspresowym pakowaniu i równie szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę.
Gdy dotarliśmy do Janowa Podlaskiego, dowiedziałem się, że w miejscowym kościele katolickim, w związku ze świętem, właśnie rozpoczyna się uroczysta msza. Napełniła mnie radość. Po raz kolejny problem pozostawiony BOGU został rozwiązany w sposób, w jaki sobie nawet nie wyobrażałem. Ustaliłem z grupą, że trafiła mi się duchowa uczta jak ślepej kurze ziarno, i że zostaję, natomiast ponownie spotkamy się wspólnie w leżącym 30 kilometrów dalej Terespolu… czyli na uczcie cielesnej.
Po naszym rozstaniu załoga też duchowo nie próżnowała. Co rusz zatrzymywali się przy prawosławnych obiektach sakralnych i robili pamiątkowe fory.
Po mszy wsiadłem na rower i goniłem ekipę co tchu.
W drodze natknąłem się na prawosławną pielgrzymkę, niosącą kolejny krzyż na górę Grabarkę.
Szli trzeci dzień, śpiewając prawosławne pieśni religijne i to na głosy. Naprawdę niesamowicie było tego posłuchać.
Na tym odcinku przed Terespolem można napotkać dwie atrakcje. Pierwsza to oczywista, czyli pamiątka po wielkiej wojnie ojczyźnianej – czołg T-34, znany u nas z filmu „Czterej pancernych i pies”…
a druga już nie tak oczywista, ale dla mnie szczególna – wiadukt składany nad drogą krajową 68, prowadzącą na Białoruś.
Wreszcie dotarłem do Terespolu, gdzie ekipa zajadała się w najlepsze przepysznym obiadem. To był nasz 40 kilometr.
Za Terespolem jest bardzo fajny odcinek drogi. Pusty, biegnący po otwartej przestrzeni, a jedyne dźwięki jakie docierały do naszych uszu, to odgłosy natury i cykanie rowerowych suportów.
Przyznam się, że uwielbiam to miejsce. Ma się wrażenie jakby się było gdzieś daleko na wschodzie… może terenach Kazachstanu. Asfalt nie najlepszej jakości i cywilizacyjna cisza. Czego chcieć więcej.
Dotarliśmy do miejscowości Sławatycze. Choć miałem ogromną chęć pociągnąć ekipę do Włodawy, to nie każdy podzielał mój zapał. Postanowiliśmy, że zostajemy w Sławatyczach. Początkowo wymyśliłem, że rozbijemy się gdzieś przy Bugu, ale lekalesi odradzali ten pomysł sugerując, że wpakujemy się w kłopoty ze strażą graniczną. Poza tym, nocą bywają nielegalne przejścia przez granicę i lepiej nie naciąć się na zdesperowanych imigrantów.
Wykonaliśmy kilka telefonów do miejscowych właścicieli agroturystyki, z których dowiedzieliśmy się, że w tym dniu Sławatycze przeżywają delikatne oblężenie przez prawosławnych pielgrzymów podążających na Grabarkę.
Gdy powoli traciliśmy nadzieję, mocno wytatuowana dziewczyna ze stacji benzynowej opowiedziała nam o jakimś budynku adoptowanym przez zarząd Green Velo dla potrzeb rowerzystów zwiedzających ten szlak. Okazało się, że faktycznie budynek istnieje. W środku były nowe łóżka, wieloosobowa łazienka, dobrze wyposażona kuchnia i obok zaopatrzone w drewno palenisko, a wszystko za 10 PLN od osoby.
Szybko zakupiliśmy niezbędne wieczorowe atrybuty – wina półwytrawne – i rozpoczęliśmy przygotowania do wieczornej posiadówy. W międzyczasie z powodu naszego „luźnego” uroku, dołączyła do nas para krakowskich kolarzy, ale długo z nami nie zabawili.
Po siarczystym ognisku wróciliśmy do budynku. Trochę nam się przypomniały czasy z dzieciństwa i pobytu na koloniach, gdzie upchane w jednym pomieszczeniu dzieciaki miały tysiąc pomysłów aby nie spać, wliczając w to delikatne psikusy ;-)
Mimo wyśmienitych warunków, tej nocy postanowiłem spać w moskitierze. Budynek był piekielnie nagrzany, więc by go schłodzić, otworzyliśmy okna, przez które nawlatywało pełno tałatajstwa. Dodatkowo nie ufałem niby nowym kocykom ;-)
Dzień 5 – Sen na jawie ciągle trwa.
Po przebudzeniu odwiedziliśmy nieopodal stojący market.
Każdy zafundował sobie spersonalizowaną ucztę – pomidorki, wędlinkę, serki, paróweczki, jajeczka na twardo, chrupiące bułeczki itd.
Tego dnia musieliśmy opuścić Green Velo i kierować się w kierunku domu. Nadal nie mieliśmy pojęci co nas czeka po drodze, ale „jakby” nie było to istotne.
Po drodze wdrapaliśmy się gromadą na wieżę widokową. Jak wspominałem na początku tych relacji, nie odrobiliśmy lekcji związanych z atrakcjami na tej wyprawie, więc wszystko co nosiło znamiona jakiejś ciekawostki było przez nas grupowo zaliczane.
Gdy dojechaliśmy do Włodawy każdy sięgnął do zasobów swej pamięci by wydobyć jakąś informację, z której by mogła słynąć Włodawa. Oczywiście, każdemu zabrzmiało w uszach zdanie z programu pierwszego polskiego radia, z audycji „Lato z Radiem” – poziom wody na Bugu we Włodawie.
Pojechaliśmy na słynny punkt pomiarowy, aby wywieźć z Włodawy cokolwiek wartościowego w naszych aparatach.
Obok punktu pomiarowego był słupek graniczny więc wiadomo…
W niedalekim sąsiedztwie słupka można było sfotografować sporych rozmiarów kłódkę, no to i jej się oberwało.
Można powiedzieć, że atrakcji zaliczyliśmy na całą wyprawę, i to wszystkie w jednym miejscu. Kiedy wydawało się, że to już definitywny koniec ciekawostek, Piter i Witek – maniacy lotnictwa – wyhaczyli we Włodawie samolot myśliwski – MIG-21.
Gdy oni pojechali celebrować na swój lotniczy sposób 30 kilometr, my pojechaliśmy celebrować trzydziestkę w sposób klasyczny, tym bardziej, że upał był niemiłosierny.
Zdarzyło się coś niesamowitego podczas regulacji gospodarki wodnej w naszych organizmach. Pijąc piwo w cieniu parasola, wyszła właścicielka przydrożnego baru i wyniosła tacę z wędlinami, smalcem ze skwarkami, chlebem i kiszonymi ogórkami. Kompletnie nas to zaskoczyło, bo pani zrobiła to z chęci ugoszczenia nas u siebie. Widać było po niej, że chciała być silnym akcentem naszej wyprawy. Ja sam gdy widzę sakwiarzy, to mam ochotę im wskoczyć na bagażnik i nigdy z niego nie zejść. Tak sobie myślę, że dla tej kobiety mogliśmy być jakimś niespełnionym marzeniem. Poprzez taki gest stała się częścią naszej opowieści. Było w tym coś głębokiego.
Ruszyliśmy dalej tworzyć rowerową opowieść.
Dzień chylił się ku zachodowi. To był moment, aby się solidnie przygotować do wieczoru.
Na 80 kilometrze, w Aleksandrówce, po intensywnych poszukiwaniach, wpadliśmy głodni jak wilki do przydrożnej restauracji.
Większość po prostu zżarła pizze…
ale Piter zamówił lokalny specjał.
Najedzeni ustaliliśmy, że tę noc spędzimy nad jeziorem, których w okolicy było bez liku. Jeziora w tym regionie słyną z niebywałej czystości, więc tym bardziej chcieliśmy doświadczyć takich luksusów.
Spośród kilkudziesięciu jezior, szczęśliwcem okazało się jezioro Rotcze. Niewiele o nim wiedzieliśmy poza tym, że jest tam jakieś pole namiotowe i sklepik spożywczy, czyli wszystko czego potrzeba wytrawnemu podróżnikowi.
Sytuacja na miejscu przerosła nasze oczekiwania.
Fajnie urządzone pole namiotowe, trochę w stylu „późny Gierek”. Co prawda był to lekko upadający pokomunistyczny ośrodek wypoczynkowy, ale generalnie nie było do czego się przyczepić. Zero krwiożerczych owadów i przecudownie ciepła, czysta woda. Zanim wykonaliśmy jakikolwiek ruch w stronę organizacji noclegu, w sekundzie całą zgrają znaleźliśmy się w wodzie. Czystość tej wody była taka, że stojąc w niej po szyję, bez żadnych zakłóceń można było oglądać stopy. A do tego, towarzyszył temu wszystkiemu bajeczny zachód słońca. Takich rzeczy nie da się kupić!
Z racji, że był to nasz ostatni wspólny wieczór, w lokalnym sklepiku zaopatrzyliśmy się w zestawy pożegnalne.
Generalnie, ten ośrodek to miejsce, które jest nawiedzane od lat przez różnych bywalców, więc z góry oceniłem, że wkoło możemy tylko pomarzyć o drewnie na ognisko. Przytomnie Witek nie dał za wygraną, więc wpadł w jakieś krzaczyska i w chwilę zorganizował drewno na kilka godzin palenia. Byłem zdziwiony, bo przeważnie to ja jestem tym, który ostatni traci nadzieję w takich momentach, ale tym razem okazałem słabość, a na nasze szczęście Witek nie.
Na ogniskowym wieczorku wyśpiewaliśmy z Piterem cały repertuar nawet dwa razy. Gdy skończyły nam się trunki i siła by jeszcze siedzieć, przyszło trzech bywalców pola namiotowego, których przyciągnął ogniskowy klimat i poprosili, abyśmy jeszcze trochę zostali. My na to, że skoczyły nam się chęci i nie tylko. Przybysze szybko zorganizowali eliksir wywołujący chęci i tak posiedzieliśmy jeszcze dodatkową godzinę.
Tej nocy spałem jak niemowlę… zresztą jak każdej. Solidna dawka zmęczenia i odpowiednio spędzony wieczór nie pozostawia złudzeń, że komuś groziła bezsenność.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.