Zawsze jest tak, że ktoś musi być okrutny, i tym okrutnym zawsze muszę być ja.
Jak każdego ranka wstałem o godzinie 6:30. Te półgodziny przed oficjalną pobudka pozwalało mi wkręcenie się w wyprawową rzeczywistość. Przeważnie wychodziłem z namiotu, głęboko się zaciągałem rześkim powietrzem, wtapiałem się w dźwięki otoczenia, chwytałem aparat by zarejestrować otaczającą panoramę i bezwzględnie przywracałem do życia resztę bandy.
Uwielbiam noclegi na dziko.
Specyfiką takiego noclegu jest to, że można nocować w miejscach niezwykle urokliwych, których nawet najbardziej wypasiony hotel nie zapewni.
Marcin po wyjściu z namiotu stwierdził, że dawno nie obudził się tak nafaszerowany dawką pozytywnej energii. Faktycznie, ja też czułem, że mógłbym góry przenosić i pewnie każdy się tak czuł.
Poranna toaleta odbyła się przy naszym super krystalicznym strumieniu.
Śniadania były na tyle zbilansowane, aby zapewnić kolarzom niezbędne składniki do codziennego kręcenia – węglowodany, kofeina, cukier, białko… elektrolity.
Po spakowaniu, odwiedziliśmy Stefana w jego przybytku, by się pożegnać i podziękować za gościnę. Już nieraz się przekonałem, że ludzie mający niewiele, potrafią się ochoczo i bez żadnych zobowiązań dzielić tym co mają.
Stefan się mocno zdziwił, że nie wpadliśmy w nocy po wodę. Opowiedzieliśmy mu, że nie było takiej potrzeby, gdyż obok płynie krystaliczna woda, z której czerpaliśmy dobro na posiłki i do toalety. Stefan opowiedział nam, że w górnym jej biegu piją z niej krowy i jak to zwierzęta, zdarza im się narobić to, czego nie chcielibyśmy spożyć. Możliwe, że tak było, ale Stefan jest tak groźny, że wszystko co złe było w tej wodzie, bało się przepłynąć obok Stefanowego pola, stąd ten czysty kryształ.
Tego dnia upał był niemiłosierny. Z obawy, że cywilizację może nieprędko spotkamy, każdy od Stefana wziął w bonusie po litrze dodatkowej wody. Tym razem z prywatnego, Stefanowego źródła.
Gdy dojechaliśmy do góry Grabarka, pierwsze co zrobiliśmy, to wypiliśmy ogromne ilości naciągniętej z głębin wody, a potem niemalże wykąpaliśmy się w przepływającym obok strumieniu.
Góra Grabarka, cerkiew na jej szczycie i setki przyniesionych przez pielgrzymów krzyży, są mi dobrze znane. Byłem w tym miejscu pięć lat temu, podczas przejazdu motocyklem wzdłuż wschodniej granicy…
https://kleyff.wordpress.com/2013/10/09/polska-sciana-wschodnia/
Nadal to miejsce robi wrażenie. W każdym przyniesionym krzyżu kryje się cierpienie, modlitwa i nadzieja.
Tym razem trzydziesty kilometr wypadł w Mielniku. Wiedzieliśmy, że czeka nas cywilizacyjna pustynia i choć nie była to pora obiadowa, to okazji na porządną wyżerkę nie można było zaprzepaścić. Poza tym, dowiedzieliśmy się, że prom na drugi brzeg Bugu mamy dopiero za 1,5 godziny, więc spieszyć się nie było do czego.
Gdy doczekaliśmy się na rzeczny transport, nad głowami zawisły grafitowe chmury.
Piętnaście minut później lało jak z wiadra, obok trzaskały pioruny. Trzeba przyznać, że kręcenie tego dnia najzwyczajniej nam nie szło.
Gdy się uspokoiło na dobre, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Tuż przed Janowem Podlaskim mogliśmy podziwiać kilka ustawionych przy drodze prac z corocznie organizowanego Landart Festiwalu.
Przyznam się, że bardzo fajna akcja.
http://landart.lubelskie.pl/galerie/
W Janowie Lubelskim zastał nas wieczór.
Ekipa miała dość niepewnego noclegu na dziko, choć mnie ta forma bardzo pasowała. W przydrożnym markecie zakupiliśmy niezbędne produkty na kolację, nocne rozmowy polaków i śniadanie.
Z opowieści lokalesów wynikło, że mamy agroturystykę, tylko musimy się cofnąć około 10 km. Osobiście nie lubię zawracać tylko przeć do przodu, ale dostosowałem się do żądań grupy, chyba nawet słusznych. Mieliśmy do dyspozycji dwa prysznice, ogromną altanę, palenisko z przygotowanym drewnem i 220V dla mnóstwa targanej elektroniki.
Jedyny mankament miejsca był taki, że wkoło nas latało milion szerszeni. I nie miało to znaczenia czy jest środek nocy, czy dzień… były wszędzie. Początkowo było to irytujące, ale po wypiciu kilku piw, można było się przyzwyczaić.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.