Pierwszy nocleg w moim małym, jednoosobowym, czerwonym namiociku, przypominał pobyt w trumnie. Namiot jest dosyć klaustrofobiczny, ale szybko się do niego przyzwyczaiłem i przy zamkniętych oczach w czasie snu nie ma to większego znaczenia.
Wreszcie zaczęły się rytuały. Pobudka jak zwykle o 7:00, szybkie śniadanie, pakowanie i jazda w drogę.
Prawie przez cały dzień mieliśmy kontakt z lasem. Cóż lepszego potrzebne jest rowerzyście?
Zatrzymywaliśmy się jak tylko naszła nas ochota.
W połowie drogi, pomiędzy Białowieżą, a Hajnówką, w miejscowości Budy, znajduje się taki niby skansen. Kiedyś przejeżdżałem tamtędy motocyklem i nie mam pojęcia jak mogła ta atrakcja umknąć mojej uwadze.
Miejsce jest fajne. Ja przynajmniej takie uwielbiam.
Nie był to nasz 30 km, a szkoda, bo celebracja trzydziestki w takim miejscu byłaby topowym wydarzeniem.
Pomyszkowaliśmy między starowiejską zabudową, zrobiliśmy milion zdjęć i pojechaliśmy do Hajnówki, bo tam wg obliczeń miał wypaść 30 kilometr.
Generalnie, w ten dzień dało się odczuć wpływ prawosławia. Czasami było zabawnie, gdy obok siebie stały krzyże katolicki i prawosławny, jakby jakaś konkurencyjna świętość.
Hajnówka jest stosunkowo nudna. Być może było coś tam wartościowego, ale przed wyjazdem niestety nie odrobiliśmy wyprawowych lekcji, stąd zwiedziliśmy tylko to, co rzucało się nam w oczy… czyli niewiele.
Był amfiteatr, na którego deskach recytowałem Szekspira, ale widownia się znudziła i sobie pojechała… nie docenili sztuki.
Nie czując chęci pozostania w Hajnówce, na wylotówce na Kleszczele zakupiliśmy akcesoria związane z trzydziestką i pojechaliśmy na poszukiwania tego specjalnego miejsca.
Tym razem była to zacieniona polana.
Mieliśmy trochę szczęścia z tym lasem. Tego dnia był konkretny upał, a leśny cień dawał sporą ulgę podczas intensywnego kręcenia.
W Kleszczelach byliśmy głodni i spragnieni.
Już dawno mi tak nie smakowało piwo i cokolwiek do jedzenia (akurat w tym miejscu kartacze) jak w niepozornej, kleszczelowskiej knajpie. Każdy kęs i łyk, to święto w gębie.
Najedzeni i nawodnieni wyruszyliśmy w poszukiwaniu noclegu.
Z mapy wynikało, że nieopodal mamy zalew Repczyce i swego rodzaju infrastrukturalną pustynię, więc w Kleszczelach zakupiliśmy żarcie na kolację i śniadanie, a także wina półwytrawne do nocnych rozmów.
Po dojechaniu nad zalew okazało się, że na miejscu nie ma tego czegoś. Było nudno, towarzystwo lekko discopolowe, ponadto dysponowaliśmy dobrym czasem, bo to był dopiero 70 km, więc przekonałem ekipę żeby ruszyć dalej, że mam przeczucie, iż dalej będzie lepiej… i co?… i nie było :-)
Dalszy etap był trudny. Nawet mnie to zaskoczyło.
Zaczęły się piachy…
Za chwilę była tarka, która ciągnęła się z 10 km. To był koszmar. Czułem na plecach, że towarzystwo chce mnie zlinczować. Na szczęście miałem najlżejszy rower, więc postarałem się im zejść w widoku i nie prowokować morderstwa.
W końcu koszmar się skończył i zaczął się fatalnej jakości asfalt, ale każdej jakości asfalt jest lepszy, od tego, co zostało za plecami.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a my nadal nie mieliśmy noclegu.
Na 85 km, we wsi Rogacze (w sumie ciekawa nazwa), nikt nie chciał nas przyjść na swojej ziemi Może z obawy, że uwiedlibyśmy miejscowe mężatki i nazwa miejscowości nadal by zobowiązywała? a poza tym, znowu nie było tego czegoś.
Pocisnąłem dalej, pozostawiając w tyle wyczerpaną całodniowym upałem grupę, aby coś w końcu znaleźć. Gdy wjechałem do wsi Nurczyk, oczom moim ukazała się cudowna polana. Obok przepływała czysta jak kryształ rzeczka. Od razu wiedziałem, że to jest to miejsce, które tak donośnie mnie wzywało. Ze stojącego naprzeciw polany domu, wyszedł lekko zachwiany gość i rozpoczęliśmy rozmowę.
– nie orientuje się pan, do kogo należy ta cudna polana?
– do mnie – odpowiedział ze zdziwieniem gość.
– Piotrek jestem – grzecznie się przedstawiłem.
– a ja Stefan.
– Stefan… chcielibyśmy na twojej polanie dziś rozbić namioty… 7 osób… dałoby radę? – zapytałem, pełen wiary, że nic nie może pójść nie tak.
– no nie ma sprawy, ale jest mały problem – zatrzymał się Stefan – krzyczę w nocy…
Puściłem to mimo uszu, jakby mnie to nie dotyczyło i ze śmiechem palnąłem coś w tylu, że to nie jest problem, choć w głębi zastanawiałem się co mogłoby to znaczyć.
– no i biję – dorzucił Stefan.
Zrobiłem wielkie oczy i zapytałem – a nas też?
– nie, nie… was to nie… innych tak, ale wy możecie spać tu spokojnie – obaj się zaśmialiśmy, ale ja z delikatną domieszką obawy.
W miedzy czasie dojechała grupa, której przedstawiłem Stefana i opowiedziałem jakie mamy szczęście. Stefan do prezentacji dodał, że trochę też siedział za pobicie… Widziałem po twarzach moich towarzyszy, że nie bardzo wiedzieli, co z tą informacją zrobić, niemniej, zaufaliśmy Stefanowi, a także instynktowi i rozbiliśmy namioty na przecudownej, stefanowej polanie.
Kryształowa rzeka najpierw posłużyła nam za miejsce do kąpieli, a potem jako główny składnik posiłków. Zastanawialiśmy się, czy w nienagannie czystej wodzie ukrywają się jakieś maleństwa, które mogłyby nam skutecznie pokrzyżować podróżnicze plany, ale po raz kolejny zaufaliśmy niezawodnemu jak do tej pory instynktowi. Co prawda Stefan deklarował, że w każdej chwili można do niego przyjść po wodę, ale nikt nie zaryzykował kolejnej wizyty u Stefana ;-)
Dalsza część wieczoru, to obfita kolacja przy winie półwytrawnym i rozmowy do 1:00 w nocy pod niesamowicie rozgwieżdżonym niebem, z chwilowymi bliznami po spadających tu i ówdzie perseidach.
Patrzyliśmy na to zjawisko i nie mogliśmy uwierzyć jak niewiele jest potrzebne człowiekowi do szczęścia.
Przy okazji, ktoś niechcący krzyknął i okazało się, że w ciszy, która niemal kłuła w uszy, odezwało się echo z jakim nigdy chyba nie miałem do czynienia. Zaczęliśmy drzeć gęby sycąc się zjawiskiem i wtedy pojąłem dlaczego Stefan lubi krzyczeć w nocy.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.