Burza… taki był początek naszej rowerowej opowieści, którą w sierpniu wspólnie utkaliśmy.
Wiosną zebraliśmy się w kilkanaście osób i wspólnie opracowywaliśmy szkic tegorocznej wyprawy rowerowej. Jak się okazało, w takich przypadkach demokracja jest najgorszym rozwiązaniem, ale pozwalającym wspólnie podjąć jakąś decyzję.
Ktoś nie mógł wyjechać zbyt wcześnie, ktoś nie mógł być zbyt późno, jeszcze ktoś nie mógł pojechać zbyt daleko i spośród możliwości zrobiło się niezwykle ciasno.
Z tej wielkiej burzy udało się wykreować pomysł na przejazd szlakiem rowerowym D12, poprowadzonym wzdłuż granicy niemiecko-polskiej znajdującym się po stronie niemieckiej.
Przy tak licznej grupie, o pociągu mogliśmy zapomnieć. Trzeba było postawić na wynajęty transport. W ogóle, jeśli chodzi o rowerzystów w PKP, to jest to niestety klęska.
W miedzy czasie, jak to bywa w życiu, kilka osób się wykruszyło, a wraz z nimi, koszty tej wyprawy wzrosły, więc powstała kolejna granica, której przekroczenie było słabe.
Gdy już wydawało się, że mamy jakoś dopięty pomysł z D12, w grupie urodziła się chęć pojechania szlakiem rowerowym R10 (szlak polskich latarni morskich), który osobiście przejechałem dwa razy. Uwielbiam ten szlak, ale chciałem czegoś… hmm… nieznanego.
Postanowiłem wdrożyć plan B i pojechać solo do Niemiec, Danii, na wyspę Bornholm i promem powrócić do Polski. To spowodowało rozproszenie ekipy i ogólnie położenie całej wspólnej wyprawy na łopatki.
Każdy w swym domowym zaciszu poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że jedziemy wspólnie… byle gdzie, ale razem.
Więc na kolanie powstał plan, aby pojechać na Roztocze, potem do Kazimierza Dolnego i z powrotem do domu. Nikomu to nie pasowało, bo to oznaczało, że prawie trzy dni będziemy kręcić po drogach, które znamy już na pamięć. Ale jak się nie ma co się lubi?
Dzień przed wyprawą Lamia się zbuntowała, za nią jeszcze kilka osób i w taki o to sposób, tuż przed wyjazdem zostaliśmy bez planu rowerowej przygody.
W końcu postanowiłem, że trzeba znaleźć jakieś fajne miejsce w promieniu 500 km od Kielc, pojechać tam czymkolwiek, a potem jakimiś drogami wrócić do domu. Wybór padł na Białystok.
W krótkim czasie mieliśmy do załatwienia transport i opracowanie trasy. Jakimś cudem udało się te tematy dopiąć na ostatni guzik.
Poza szkicem na mapie, o trasie nie wiedzieliśmy nic. Mnie to odpowiadało, bo lubię niespodzianki.
Na starcie wstawili się: Lamia, Paweł, Bartek, Marcin, Wiktor, Piter i ja. Zawsze ktoś nas żegna, co jest miłe – dzięki Wojtas :-)
Wyjazd odbył się w środku nocy, aby wczesnym rankiem być w Białystoku.
Trasa do Białystoku była długa. Bus był niewielkich rozmiarów (tani), a poza tym, nie mogliśmy się sobą nacieszyć, więc się też nie wyspaliśmy… to co było w busie, zostało w busie :-)
Na starcie byliśmy ok. 6 rano.
Zanim wyjechaliśmy z Białystoku Ja i Bartek poszliśmy na poranną, niedzielną mszę, a reszta grupy, posilić się w jedynym otwartym lokalu w całym mieście – MD.
Około 9:00 w końcu ruszyliśmy przed siebie. Początkowo mieliśmy odwiedzić wioskę tatarską w Kruszynianach, ale byliśmy zbyt zmęczeni nocną podróżą, więc obraliśmy kurs na zaplanowane miejsce noclegowe, nad zalewem Siemianówka.
By dostać się do najbliższego rowerowego szlaku, skorzystaliśmy z drogi krajowej nr 65.
Oczywiście, tak jak w poprzednich wyprawach, tak i na tej, musieliśmy celebrować 30 kilometr… nooo… że po trzydziestym, to już można.
Trzydziesty kilometr wypadł w bardzo nudnym miejscu, bo gdzieś na hałaśliwej drodze 65, więc jechaliśmy dalej.
Fajnym punktem na celebrację trzydziestki było jakieś bagnisko bez nazwy, ale to nadal sąsiedztwo drogi 65, więc wznowiliśmy poszukiwania fajnego miejsca.
W końcu, po zjeździe z sześćdziesiątki piątki na wojewódzką 686, napotkaliśmy parking leśny, który z miejsca wydał się właściwy dla tej, jakże ważnej uroczystości.
Ogromnie sobie cenię te nasze wspólnie spędzone chwile. Chociaż rozumiemy się bez słów, to jednak gdy zasiadamy wspólnie do stołu, gęby nam się nie zamykają. Na wyprawach, podczas kręcenia, każdy toczy w głowie swoją małą wojnę ze sobą. Gdy siadamy wspólnie do celebracji trzydziestki, a zwłaszcza tej pierwszej, to ma się chęć już tak pozostać.
Zanim wyruszyliśmy na dalszy odcinek, była chwila dla fotoreporterów ;-)
Generalnie, na tę wyprawę po raz pierwszy spakowałem się „na lekko”. Zrezygnowałem z sakw bocznych, na rzecz rozmieszczenia ekwipunku na całym rowerze. To spowodowało, że musiałem mocno uszczuplić swój dobytek do niezbędnego minimum.
Na pierwszą wyprawę do Albanii, mój dobytek ważył ponad 20 kg. Teraz potrafię się spakować w 5 kg i nie jest to mój ostateczny wynik.
Wrzuciliśmy ostre tempo do naszej noclegowni.
Chcieliśmy jak najwcześniej rozpocząć odpoczynek nad wodą.
Gdy dotarliśmy do zalewu, okazało się, że miejscówka jest fajna, darmowa, ale zajęta przez miliard ludzi. Znalezienie zacisznego miejsca dla 7 namiotów było niemożliwe.
Dodatkowy problem, to brak jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej… poza prysznicami i WC.
Skoro była wczesna pora, pojechałem wokół zalewu znaleźć coś bardziej kameralnego.
Po drugiej stronie zbiornika znalazłem jakąś wiatę, ale nadal nie było tego czegoś.
Czując zapas sił, wyruszyliśmy w kierunku Narewki, co okazało się dobrym pomysłem. Przede wszystkim, na miejscu były dostępne napoje gaszące pragnienie i tanie porządne żarcie, przy dźwiękach discopolo.
Mimo nieprzespanej nocy, w tym dniu nakręciliśmy ponad 100 km.
Na miejscu udało nam się znaleźć kemping w pobliży wszystkiego, czego nam było potrzeba do rowerowego szczęścia.
Wykorzystując ostatnie promienie słońca, przeprowadziłem szybkie pranie tego, co mi służyło w ciągu dnia. To jest ten słynny minus okrojonego do minimum ekwipunku.
Wieczór, to ognisko, gitara i wino półwytrawne.
Chociaż byliśmy po wypasionej obiadokolacji, przy ognisku zrobiliśmy się głodni jak wilki. Ktoś miał kawałek chleba, Lamia pasztet w puszcze i jakoś udało się okiełznać wygłodniałe towarzystwo.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.