Relacji do napisania jest pełna czapka. Pewnie nie wszystkie przeleję na białe karty tego bloga, ale kilka wyląduje tu koniecznie.
Przyznam się szczerze, że ciągle gdzieś mnie nosi i za bardzo nie umiem usiedzieć na tyłku, a co dopiero pisać relacje. Generalnie, ten rok pod względem wypraw, przygód, był dziwny. Wiem w którym miejscu, lub momencie, popełniłem błąd, więc kolejne, upływające dni, zamienię na coś bardziej wartościowego.
W tym sezonie już raczej nie pokonam żadnego szlaku pieszego, a zwłaszcza tych, których jeszcze nie przemierzyłem. Nie licząc kilku „króciaków”, zostało w zasadzie dwa, które mogę swobodnie nazwać gigantami, mającymi po ok. 200 km. Niemniej, co się odwlecze, to nie uciecze. Ten fakt trochę mi podciął przygodowe skrzydła. Mógłbym jeszcze raz przetrzeć przejechane szlaki piesze, ale przyznam się, że totalnie nie trawię odgrzewanych kotletów. Na szczęście wpadłem na kolejny pomysł – jazda wzdłuż rzek województwa świętokrzyskiego.
Początkowo myślałem, że to strasznie głupi pomysł, ale gdy prześledziłam na mapie bieg kilku rzek, od razu się zakochałem w pomyśle.
Jako pierwszą rzekę do rowerowej eksploracji, na ruszt wrzuciłem Bobrzę. Gdy wodziłem palcem po mapie, ona była jakoś taka wyraźniejsza na tle innych rzek.
Przygotowałem trasę i rzucając wszystkie obowiązki świata, ruszyłem odkrywać mi nieznane.
Wszystko zagrało tak jak powinno być. Pogoda, która rozpieszczała ten rejon od wielu dni; zapachy jesieni, mocne i intensywne; kolory, które niemal wypalały siatkówkę w gałkach ocznych. Nawet aparat głupiał i trzeba było go ciągle oszukiwać, podając mu zaburzone dane światła, aby mieć na matrycy pożądane efekty.
Ten wypad już uważałem za udany, choć to był dopiero początek dnia.
Uradowany jak dzieciak, dojechałem do wybijającego spod ziemi źródła Bobrzy.
Tuż obok, na gałęzi najbliższego drzewka, zawieszony był słoiczek po musztardzie i butelka po jakimś piwie. Naczynia te sugerowały, że można z nich skorzystać, by ułatwić sobie spożywanie źródlanej wody. Oczywiście zawsze mam obawy, czy aby ktoś przede mną nie dodał do tych naczyń czegoś od siebie, ale staram się zawsze pozytywnie myśleć o ludziach, więc bez zbędnych ceregieli wypiłem do dna pełną musztardówkę wody.
Ponad dwa kilometry w dół strumienia, w miejscowości Zachełmie, napotkałem pierwszy obiekt inżynierski – przepust, a tuż za nim pierwszy zalew, który chyba nie ma nazwy.
Kolejne kilometry to jazda w lesie. Wąwozy, lekkie przewyższenia, krótkie techniczne zjazdy. Aż żałowałem, że nie zabrałem na tę wyprawę „miękkiego”, miałbym niezłą frajdę, ale pojechałem na moim wyprawowym rowerze, któremu też w zasadzie niczego nie brakuje.
Tuż przed Zagnańskiem natknąłem się na rozlewisko Bobrzy, które było wynikiem zasiedlonych tam Bobrów.
Miejsce urocze i zresztą kolejne, z którego nie chciało się odjeżdżać.
Przez niedługą chwilę wciągnąłem panującą wkoło atmosferę i przeświadczenie, że nazwa rzeki „Bobrza” nie wzięła się ot tak z kosmosu.
W samym Zagnańsku napotkałem pierwszy młyn na Bobrzy.
Uwielbiam te budynki, bo pełniły kiedyś niezwykle ważną funkcję, a dziś, gdy się ktoś postara, można poczuć ich historię. Ja chyba mam taki dar i może dlatego tak łatwo je odnajduję i zauważam. Niestety, ten młyn, jak zresztą większość w Polsce, był zamknięty, a okna szczelnie zasłonięte… szkoda.
Jadąc wzdłuż Bobrzy, nie sposób ominąć słynną atrakcję turystyczną, z której Zagnańsk właśnie słynie – dąb Bartek. Nie jest to najstarsze drzewo w Polsce (bo drugie pod względem wieku i pierwsze jako polski dąb), ale i tak robi wrażenie rozmiarów, jak i uporu ludzi, nieustannie ratujących to drzewo.
W cieniu tej żyjącej historii zjadłem swój pierwszy posiłek.
Trzymając się Bobrzy dotarłem do Samsonowa i jego ruin huty Józef.
Huta nie powstała tu przypadkowo. Złoża rudy, sąsiedztwo Bobrzy, która była w tym miejscu spiętrzona i dawała energię dla maszyn, oraz bliskie połacie lasu do pozyskiwania węgla drzewnego, stały się idealnym miejscem do przetwarzania okolicznego surowca.
Dobrze, że ktoś nie wpadł w XVI wieku na pomysł, aby shajcować „Bartka”, bo chyba w tamtym okresie nie był drzewem zabytkowym.
Kolejny przystanek na Bobrzy, to zalew Umer.
Sycąc się widokiem, znowu niemalże piałem z zachwytu i dziękowałem BOGU za ten dzień. Piękne miejsce, aby zawiesić hamak i delektować się chwilą. Pewnie zagrała właściwa temperatura powietrza, przyjemny blask słońca, kolory, zapachy i spokój. Chciało się tam posiedzieć, ale droga była silniejsza.
W miedzy czasie zadzwonił Łukasz. Wiedział, że kręcę się po jego rewirach, więc w drodze do pracy postanowił zamienić ze mną kilka słów.
Gdy już miałem wsiadać na rower, kątem oka zauważyłem charakterystyczną budowlę.
Nie mogło to być nic innego jak młyn.
Brama na podwórko była otwarta, a za nią krzątała się przemiła pani Danusia.
Danusia opowiedziała mi historię tego młyna, wcześniejszego tartaku, którego maszyny były napędzane energią pozyskaną ze spiętrzonej Bobrzy.
Teść Danusi kupił tartak i przerobił go na młyn wodny. Potem cywilizacja sprawiła, że młyn stał się elektryczny i jeszcze do niedawna działał.
Z Danusią rozmawialiśmy, jakbyśmy się znali długie lata. Poza młynem, jej historię pozostawię dla siebie.
W końcu niechętnie wyrwałem się z objęć Umeru.
Trzy kilometry „niżej”, ktoś przekształcił Bobrzę w ściek. Rzeka już nie była klarownym strumieniem, ale jakimś mętnym, śmierdzącym, paskudztwem.
Dotarłem do miejscowości Bobrza.
W tym niewielkim miejscu jest kumulacja atrakcji dla takiego poszukiwacza minionych epok jak ja.
Pierwsza z nich to ogromny mur oporowych. Długość ok. 400m i wysokość 15m.
Mur powstał w latach 1828-1831. Jak na te czasy, to moim zdaniem ogromne wyzwanie budowlane.
Mur był podwaliną pod zakład wielkopiecowy, który nie został ukończony w wyniku upadku Powstania Listopadowego.
Skoro miała być budowana huta, to wiadomo, że potrzebna była woda. Dlatego u podnóży budowanej huty, powstał układ wodny, który dziś stanowi część parku.
Po raz kolejny w moich oczach rozbłysła petarda kolorów. Aparat głupiał, ale na szczęście umiałem go poskramiać.
Nie piszę o hamaku, relaksie itd, bo to jest wiadome, gdy tylko człowiek pojawia się w tym miejscu i w takich okolicznościach.
Tajemnice, które odkrywała przede mną Bobrza zdawały się nie mieć końca.
Kilometr za hutą i jej ogromnym murem, rzekę przekracza się po brodzie. Nie mam pojęcia jak to się stało, że ściek, który był za Umerem, w okolicach miejscowości Bobrza już był w miarę klarowną rzeką.
Przez ponad 10 kilometrów nie było już nic ciekawego, co mogło być związane z rzeką. Możliwe, że coś było, ale musiałem jechać dalej, więc specjalnie nie zagłębiałem się w możliwości wystąpienia ciekawostek.
Po przekroczeniu drogi krajowej S7, polna droga, która się wiła wraz z Bobrzą przestała istnieć.
Próbowałem na siłę przedzierać się przez tereny podmokłe i zarośnięte, czując, że kilkaset metrów dalej jest droga szutrowa, ale traciłem ogrom energii i czasu. Pokonany, wróciłem do Górek Szczukowskich i tam szukałem szczęścia, włączającego mnie w bliski kontakt z Bobrzą.
W Białogonie do Bobrzy wpada Silnica.
Zależało mi aby odwiedzić to miejsce, bo Silnica to taki kielecki symbol, więc poczułem się w obowiązku zobaczyć to zjawisko.
Wyznaczając trasę, wspierając się zdjęciami satelitarnymi o kiepskiej dokładności, nie zauważyłem delikatnie rysujących się na nich płotów.
Najpierw dotarłem do jakieś prowizorycznej bramy, przecinającej wyznaczony przeze mnie szlak, więc ją sprytnie obszedłem boczkiem, ale w końcu utknąłem na dobre. Żeby bez sensu nie wracać, szukałem jakiejś alternatywnej drogi, która w rezultacie nie istniała.
Z pobliskiej posesji wyszedł pan Janek. Baaardzo pozytywny gość.
Janek na podwórku wędził kiełbasę dla zięcia, który na co dzień prowadzi restaurację.
Wciągnął mnie na swoją posesję i przeprowadził do publicznej drogi. Nasza znajomość trwała ok. 10 minut. W tym czasie Janek opowiedział mi kilka zabawnych historii ze swojego życia, ciągle przy tym żartując. Sam już nie wiem, co było prawdą, a co nie. Miał z tego konkretny ubaw… ja zresztą też.
Z powrotem wypuszczony na rowerową wolność, pojechałem przez miejscowość Markowizna. Tu na rzece ustawiona jest zapora i chyba poczyniono delikatne przygotowania pod jakieś urządzenie wodne, ale ciężko to stwierdzić, bo chyba realizacja jest w fazie budowy… albo upadku…. tak też bywa.
Wjechałem w obszar gminy Sitkówka-Nowiny. Tu nie spodziewałem się czegoś zabytkowego. To miejsce powstało w celach przemysłowych.
Przy jednej z kopalń – Radkowice, ustawiono ładny parawan, który przedstawiał łąki, wzgórza i lasy, ale rzeczywistość za nim ukryta była zgoła odmienna.
Wszechobecny pył dawał mi się we znaki. Robiąc kilka zdjęć czułem jak wdychałem to świństwo do płuc. W kilka sekund po wyjęciu aparatu, pojawiły się na jego obudowie drobinki pyłu. Współczuję ludziom, którzy tu pracują, a przede wszystkim tym, którzy mieszkają w bliskim sąsiedztwie.
Moja „bobrzana” przygoda dobiegała końca. Słońce też mocno afiszowało koniec pobytu na niebie. Tuż przed łączeniem się Bobrzy z Czarną Nidą oczarował mnie swoim urokiem zalew Lipowica
Zanim odnalazłem ujście Bobrzy, trochę kluczyłem wśród krzaczorów, ale w końcu wysiłek się opłacił. Miejsce nie jest jakoś specjalne, ot zwykłe ujście rzeki, ale to było zakończenie mojej całodniowej przygody.
W tym miejscu przypomniałem sobie przede wszystkim napotkanych ludzi i ich historie. Pomyślałem o znajomych, którzy w ciągu dnia śledzili moją jazdę. Zrobiło się sentymentalnie, ale nic na to nie poradzę, że jestem sentymentalny. Na szczęście miałem ze sobą zimne piwo, które w tym miejscu cudnie smakowało, jak rzadko kiedy.
Długo delektowałem się chwilą, ale jak każda przygoda, tak i ta dobiegła końca. Został tylko nudny powrót do domu. Niemniej, żeby powrót nie był zbyt pospolity, złapałem w obiektyw dwie formy – rozdzielnia w Lipowicy…
… i przejście podziemne w Sitkówce-Nowinach.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.