trekking Masłów-Bieliny, Kielce-Masłów.

Od pewnego czasu, wystawiam swój organizm na zapomniany wysiłek – CHODZENIE.
W kwietniu, 2017 roku, porwałem się na trekking – Ekstremalna Droga Krzyżowa (EDK).

https://miodiwino.wordpress.com/2017/04/14/ekstremalna-droga-krzyzowa/

Pamiętam jak podszedłem do tematu lekko go bagatelizując. Dużo jeżdżę na rowerze, więc przejście 42 kilometrów nie powinno stanowić problemu.
Wtedy bardzo się pomyliłem – co opisałem w tamtej relacji.

By nie powtórzyć błędu przeszłości, ponad miesiąc temu postanowiłem zacząć chodzić.
Na pierwszym treningu przeszedłem 10 kilometrów i wyszły wszystkie niedoskonałości mojej formy. Chociaż miałem dobre buty trekkingowe, to stopy od razu zaprotestowały, a zaraz po nich nogi w pachwinach i udach.
Okazało się, że podczas jazdy na rowerze pracuje inny zestaw mięśni. Ten, który jest odpowiedzialny za chodzenie mam totalnie zaniedbany.

Mijały dni, a ja nie zrażając się bólem początkującego, przechodziłem kolejne kilometry.

Po dwóch tygodniach odnotowałem pierwszy sukces – stopy zaczęły współpracować z butami.

W końcu nadszedł czas, aby porwać się na coś więcej niż tylko 10 km. Lubię spektakularnie zakończyć rok, więc z tej okazji zaplanowałem przejście czerwonym szlakiem z Masłowa do Bielin.

1.jpg

Z aplikacjami do wytyczania tras jest taki problem, iż lubią one optymistycznie policzyć kilometry. Rzeczywistość zawsze weryfikuje cyfrową prawdę.
Niemniej, ustawiłem się na 20 km licząc, że coś tam jeszcze pewnie doleci.

Gdy się przebudziłem w dzień wyprawy, na zewnątrz jeszcze panowała mrok i mgła ale powolnie wdrapujące się na niebo słonko, stopniowo zaznaczało swoje panowanie.

W okresie zimowym nie ma co wcześniej wstawać. Jest ciemno, raczej ponuro, więc jeśli ktoś lubi oglądać wschody słońca, to zimą może pozwolić sobie na pobudkę o przyzwoitej porze.

Pod kościołem w Masłowie, poprosiłem BOGA o pomyślność w drodze i żeby poszedł ze mną, bo uwielbiam JEGO towarzystwo.

2

Opuszczając Masłów brodziłem jeszcze w mroku, ale szczyty drzew mogły radować się ciepłymi promieniami słońca.

3

Okazało się, że miałem ogromne szczęście.
W nocy spadł śnieg, a wraz z nim temperatura, zamieniając zalegające błoto na szlaku w półtwarde podłoże. Nie był to lód, ale też nie brodziło się po kolana w brei.

4

Śnieg i wschodzące słońce przeniosły mnie do baśniowej krainy.
Nie mogłem nacieszyć się otaczającymi mnie obrazami.
W koło unoszące się kryształki lodu, mieniły się w słońcu jak diamentowy pył. Niezwykłe zjawisko. Generalnie nie lubię zimy, ale tak upiększoną warto przeżyć.

5

Dotarłem do Diabelskiego Kamienia.
Legenda związana z nazwą tego miejsca jest niewiarygodna. Otóż, diabeł wziął wielkiego kamsztora i wymyślił sobie, że pacnie nim w klasztor na Świętym Krzyżu. Gdy wykonywał swoją misję, z pobliskich Mąchocic zapiał kogut i tym wystraszył diabła, który wypuścił tego kambura nad Klonówką.
No cóż… szkoda, że na świecie jest coraz mniej kogutów.

6

7

Tuż za Diabelskim Kamieniem, w kierunku klasztoru na Świętym Krzyżu, jest kapliczka przy której można się przyodziać w antydiabelski oręż.

7_1

Zejście z Klonówki do doliny Lubrzanki o tej porze roku jest niesamowite. Drzewa ogołocone z liści kojarzą mi się z powolnie kroczącymi chochołami.

8

Tuż przy Lubrzance, przy wejściu na Radostową, jest wiata, w której można się posilić, co było w moim przypadku wskazane. Zacząłem odczuwać głów, a przede mną czekała mnie spora wspinaczka.

9

10

Szczyt Radostowej jest oznaczony znakiem pomiarowym z pozostałością po wieży trangulacyjnej – to taka geodezyjna budowla dostrzegalna ze znacznej odległości.
Dziś jest to już nieużywany punkt, jak i reszta w okolicy, które udało mi się namierzyć podczas szwendania po tych górach.

11

Wiata na Radostowej dobrze mi się kojarzy. Rok temu biwakowaliśmy tu porządną ekipą.

12

Idąc w kierunku Świętej Katarzyny, przebiegło obok mnie ok. 20 wysportowanych dziewczyn.

13

W ślad za nimi podążała grupa starszych biegaczek. Zatrzymały się przy mnie i wyciągnąwszy telefon, poprosiły o pamiątkowe foto.
Były rozbawione i widać, że miały za sobą wesołą noc. Panie wręcz zarażały dobrym humorem, więc rozmowa z miejsca zaczęła się kleić.
Z opowieści wywnioskowałem, że wysportowane dziewczyny, jak i te kobiety, stanowiły jakiś zlot biegaczy.
Na rozchodniaka, wesołe panie zaprosiły mnie na sylwestra, po czym zaproponowały, że jak się pospieszę, to dogonię młode stadko ich koleżanek. Trudno było walczyć z argumentami podkręcającymi tempo.

Na kolejnym szczycie góry, choć niespecjalnie się starałem, dogoniłem dziewczyny, co wywołało pochlebne komentarze. Dziewczyny rozważały porzucenie joggingu na rzecz Nordic Walking. Do dziś nie mam pojęcia dlaczego nie zrobiłem sobie z nimi wspólnego zdjęcia, może z powodu lekkiego onieśmielenia?… chyba się starzeję ;-)

Za to zrobiłem zdjęcie rozciągającej się stamtąd panoramy.

14

W Krajnie też jest fajny widok. Często jeżdżę tam motocyklem, więc miejsce dobrze mi się kojarzy.

15

Dotarłem do podnóży Łysicy. Wybija tam źródło św. Franciszka.
Lokalesi twierdzą, że źródło ma właściwości lecznicze. Polewając oczy, cudowna woda je uzdrawia, a regularnie pita oczyszcza nerki.
Ja od lat czerpię wodę z tego źródła na herbatę i wiem jedno – dno mojego czajnika jest przejrzyste jak lustro. Zanim zacząłem używać tej wody, korzystałem z cudownych dzbanków wyposażonych w dziwne filtry, które jakoś tę zakamieniałą wodę w moich rurach zmiękczały. Filtry się zużywały, ja zapominałem je wymienić, albo czasowo nie posiadałem nowych i czajnik powoli obrastał kamieniem. Poza tym, zawsze zastanawiał mnie wpływ na zdrowie magicznie zmiękczającego proszku, przesypującego się w używanych przeze mnie filtrach.
Odkąd używam wody ze źródła św. Franciszka, kamień po dwóch gotowaniach się rozpuścił w czajniku i nie zostało po nim nawet wspomnienie. Skoro ta woda uczyniła z mojego czajnika nówkę sztukę, to domyślam się, że nerki też może oczyścić z wszelkiego kamienia… tak to sobie tłumaczę ;-)
Oczywiście, ze źródłem związana jest legenda o dwóch siostrach – złej i dobrej. Według legendy, na szczycie Łysicy był zamek zamieszkały przez złą siostrę, która chciała załatwić tę dobrą, ale plan pokrzyżował piorun, który uderzył w zamek grzebiąc w ruinach tę złą. Stąd na Łysicy powstało gołoborze.
Ta dobra siostra zalewała się łzami po utracie rodzeństwa i z tych łez powstało owe źródło. Być może właśnie dlatego te źródlane łzy jakoś leczniczo działają na oczy… kto wie?

16

Tuż przy źródle znajduje się kapliczka św. Franciszka. Uznałem to miejsce za dobry moment posilenia się przed konkretną wspinaczką.

17

Z Łysicą się lubimy, choć widok stamtąd marny. Szkoda, bo to najwyższa góra w świętokrzyskim województwie, a nietykalne drzewa pozwalają sobie na coraz więcej. Nie twierdzę, że trzeba ogolić całą górę, ale przynajmniej pozwolić zdobywcom szczytu nakarmić oczy przepięknym widokiem świętokrzyskiej ziemi.

18

Gołoborze też robi wrażenie. Tysiące kamieni o praktycznie jednej frakcji zmuszają do zastanowienia. Naukowcy snują teorię dlaczego tak jest, ale ja tam lubię myśleć sobie, że te kamienie zapewne ktoś z jakiegoś powodu przyniósł na tę górę… może w ramach pokuty? Od wieków ludzie próbują wykupić u BOGA miłosierdzie, więc może to dobry sposób, aby MU się przypodobać… oczywiście dodam dla uspokojenia, że nie jest to konieczne ;-)

19

Nie spieszyłem się z opuszczeniem lasu. Cisza i bajkowa zima przepełniały mnie radością.

20

Tuż przed Bielinami jest wieś Kakonin.
W sezonie letnim jest to mekka dla rowerzystów, głównie szosowych. Aby dostać się w to miejsce z Kielc, trzeba pokonać kilka konkretnych przewyższeń. Gdy jest otwarty bar, każdy uznaje za stosowne uzupełnić w organizmie elektrolity uwięzione w piwie. Ja na te okoliczność przygotowałem sobie zupkę pomidorową na kiełbasie.

21

W trakcie przyrządzania posiłku okazało się, że zapomniałem moich wyprawowych sztućcy… potem się okazało, że je miałem, ale w tamtym momencie ich nie znalazłem. Na szybko dorwałem jakiś pobliski krzew i wystrugałem prowizoryczną łyżkę. Nie wiem co to był za krzak, bo jak to zimą z krzakami bywa, nie miał na sobie liści, więc istniała obawa, że soki uwięzione w tej gałązce (np. pokrzyk wilcza jagoda) mogłyby mi zaszkodzić. W bliskiej okolicy nie było drzew iglastych, a że leniwy jestem by poszukać je dalej, to zaryzykowałem.

22

O zmierzchu dotarłem do Bielin.
Z rozkładu jazdy wynikało, że najbliższy transport do Kielc mam na półtorej godziny. Postanowiłem złapać „stopa”. Nie wiem czemu ale czułem, że osoba, która mnie zabierze będzie niezwykła… i tak było.
Dobrodziejką okazała się Sonia. Jechała do Kielc na spotkanie z koleżankami. Ominęła mnie, ale i ona poczuła, że powinna zawrócić i mnie zabrać. To niezwykłe jak bratnie dusze się duchowo przyciągają. Miałem wysiąść gdzieś po drodze do Kielc, ale tak dobrze nam się rozmawiało, że odprowadziłem Sonię do jej punktu spotkania… a właściwie to dałem się uprowadzić ;-)

23

W Kielcach okazało się, że autobus, który jechał do Masłowa odjechał 5 minut wcześniej, a kolejny będzie oczywiście za półtorej godziny. Do domu miałem 5 kilometrów, więc uznałem za stosowne przemaszerować ten odcinek i spróbować podsumować przeżyty dzień.
Drogę oświetlał mi księżyc w pełni. To był piękny koniec dnia i przygody.

24

Dotarłem do miejsca, w którym to wszystko się zaczęło. W nogach miałem 32 kilometry. Nie ukrywam, trochę bolały ale spodziewałem się tego.
Pod kościołem podziękowałem BOGU, za naprawdę cudownie spędzony dzień, za ludzi, których spotkałem po drodze, a przede wszystkim za JEGO opiekę i towarzystwo :-)

25