Dzień 5
Po stosunkowo imprezowej nocy, nieubłaganie nastał poranek.
Miałem już swój rytuał poranny. Budziłem się wcześniej niż 7:00, aby najpierw porozmawiać z BOGIEM i poprosić o pomyślność w trasie, abyśmy wszyscy dotarli szczęśliwie do czekającego na nas miejsca.
Potem wyskakiwałem ze śpiwora, który od razu pakowałem. Za śpiworem zwijałem materac „samopompę”, odpinałem sypialnie od konstrukcji namiotu, kierując wewnętrzną stronę namiotu ku słońcu. Po chłodnej nocy, na wewnętrznych ściankach tropiku osadzał się kondensat pary wodnej. Po tych sprawnych działaniach przechodziłem do kolejnego etapu porannych rytuałów – budzenie ekipy.
Trzeba przyznać, że jesteśmy zgraną paką. Nikt się nie ociąga, każdy jest głodny przygody, więc z miejsca działa aby jak najszybciej wsiąść na rower.
Najdłużej schodziło nam ze wspólnym śniadaniem. Jakoś tak celebrowaliśmy tę chwilę. Rozmowy, kanapeczki, kawa, herbata, przygotowanie prowiantu na trasę. Resztę uzupełnialiśmy w sklepach napotkanych po drodze. Właśnie po to się każdy szybko uwijał z pakowaniem, aby tę śniadaniową chwilę rozciągnąć do rozsądnych granic.
Ruszaliśmy w drogę.
Ten dzień był naszym ostatnim dniem w pełnym składzie. Część ekipy już odczuwała skutki nieuchronnego końca przygody.
Gdy tylko wyjechaliśmy z Cierszewa mogliśmy podziwiać pożegnalny widok na rozlewisko rzeki Skrwa.
Do Płocka musieliśmy jechać wzdłuż drogi wojewódzkiej. Nie było dramatu jeśli chodzi o samochody. Poza tym, obok wojewódzkiej ciągnie się ścieżka rowerowa, więc rowery i samochody nie wchodzą sobie w paradę.
Sam Płocka to kolejne miasto, które potrafi zachwycić.
Ciekawa architektura i widoki na Wisłę.
W samym Płocku znajduje się most przez Wisłę imienia Legionów Józefa Piłsudskiego.
To biedaczysko zaraz po narodzinach w 1938 roku oberwało od wojska polskiego, aby zaraz być odbudowanym w 1943 roku, by po chwili oberwać dotkliwe od niemieckiego okupanta w 1945 r. Dopiero w 1950 roku wreszcie mógł oddychać pełną, mostową piersią.
Poniżej, widok z mostu na płocką starówkę…
… i na nasze cienie, układające się na tafli Wisły.
Tuż obok Płocka zlokalizowany jest kolejny most o nazwie Most Solidarności.
Niezwykle imponująca i kosztowna konstrukcja. Most otworzono w 2007 roku więc jest to nówka sztuka.
W drodze towarzyszył nam upał.
Niechybnie zbliżaliśmy się do 30 kilometra. Tego dnia chcieliśmy świętować „trzydziestkę” w miejscu ściśle wiążącym się z Wisłą.
W Dobrzykowie zakupiliśmy świąteczny ekwipunek i ruszyliśmy na poszukiwanie tego „czegoś”, ale nikt do końca nie wiedział czego.
Mijały kilometry, a to „coś” się nie pojawiało. W końcu zapadła decyzja, że przejeżdżamy wał przeciwpowodziowy Wisły i lądujemy na brzegu rzeki, mając nadzieję, że właśnie tam czeka na nas to mityczne „coś”.
Dotarliśmy w ciche i ustronne miejsce tuż nad samą Wisłą.
Miejsce okupowało dwóch starszych panów, próbujących złapać na wędkę jakąś rybę.
Po naszym przybyciu o łowieniu mogli zapomnieć. Przeprosiliśmy ich z miejsca, że cicho na pewno nie będziemy się zachowywać, ale też nie powinniśmy tu zbyt długo gościć. Panowie absolutnie nie mieli nam za złe. Chyba te połowy niezbyt poważnie traktowali, a nasze przybycie było dla nich pewną odmianą i bez wątpienia niespodzianką.
Gdy tak siedzieliśmy wspólnie, udało mi się nawiązać rozmowę z jednym z panów. Zwierzył mi się, że ma córkę, która ma chłopaka – rowerowego pasjonata. Uspokoiłem go, że rowerowi pasjonaci są zawsze uśmiechnięci i bardzo fajni, co widać było na załączonym przez nas obrazku.
Grzecznie pożegnaliśmy się ze starszymi panami i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jeśli chodzi o trasę, to z powodzeniem można napisać, że za Płockiem, przez ponad 50 kilometrów, nic szczególnego się nie dzieje. Jest to cywilizacyjna pustynia. Ma to swoje dobre strony, bo samochodów na tym odcinku było tyle, co kot napłakał.
Po 70 kilometrze dotarliśmy do Wyszogrodu.
Poza pizzą, którą pożarliśmy w ułamku sekundy, znajduje się most. Most jest zwykłym, bezimiennym mostem. Wyszogród słynie z drewnianego mostu, który ze względu na opłakany stan już nie istnieje.
Wyjeżdżając z Wyszogrodu ponownie zanurzyliśmy się w cywilizacyjną pustynię.
Zapadał zmierzch.
W Wilkowie Polskim weszliśmy do przydrożnego sklepu aby wyposażyć się odpowiednio na wieczorną posiadówkę.
W sklepiku pani podzwoniła do przyjaciół i skierowała nas do niesamowitej miejscówki, skłonnej przyjąć w swe ramiona liczną rowerową bandę.
Cena to tylko 10 PLN za prysznic i możliwość rozpalenia ogniska.
Na miejscu do dyspozycji mieliśmy także kuchnię i jadalnię, wraz ze znajdującym się tam sprzętem.
Wieczorem przyjechała do nas Monika – znajoma Witka i Bartka.
Monika zrobiła nam cudowną niespodziankę, przywożąc ze sobą smakołyki w postaci placków i owoców.
Napiszę tylko, że miejsce gdzie nocowaliśmy jest niezwykłe.
Właścicielem jest Janusz, którego to posiadłość jest pasją, co było widać na każdym fragmencie tego terenu.
Mnie to miejsce przeniosło do Kazimierza Dolnego i leżącego nieopodal Miećmierza. Czułem się jakbym powrócił do klimatów z dzieciństwa.
Janusz nie spoufala się z gośćmi, ale nie wytrzymał, gdy rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy grać na gitarze, popijając australijskie, wytrawne wina. Podszedł do nas i grzecznie zapytał, czy może dołączyć do naszej imprezy ze swoją ekipą.
To był strzał w dychę.
Wspólnie śpiewaliśmy piosenki i prowadziliśmy intelektualne rozmowy. Uwielbiam takie akcje.
O godzinie 2:00 nad ranem, przy ognisku zostałem ja i Janusz.
Jakoś rozmowa popłynęła w kierunku BOGA. Janusz opowiedział mi swoje niezwykłe świadectwo.
Po raz kolejny zrozumiałem, że nie istnieją przypadki. To, że znaleźliśmy się właśnie w tym miejscu, było konkretnym zamiarem BOGA. Dlaczego? Nie będę o tym pisał. To pozostanie pomiędzy mną, a współuczestnikami tego wieczoru.
Dzień 6
Niedziela…
Poprzedniego wieczoru Janusz dowiedział się gdzie mógłbym uczestniczyć w porannej mszy świętej.
Częściowo spakowałem bambetle i ruszyłem do wskazanego kościoła. Lubię być na niedzielnych mszach wśród małych społeczności, bo te wydarzenia mają charakter rodzinny. Księdza wszyscy znają, ksiądz zna wszystkich. Niczego nie da się ukryć bo i po co.
Czasem, gdy staję pośrodku takiej społeczności, czuję się jakbym był jakimś wydarzeniem. Przez chwilę przenika mnie wzrok zainteresowanych mieszkańców, ale nie jest to coś nachalnego, czy drażniącego, raczej zwykła, ludzka ciekawość.
Gdy wróciłem, śniadanie rozkręciło się na dobre.
Z wiadomych powodów na stole niezbyt długo królowały wypieki Moniki.
Niemniej, to nie była jedyna niespodzianka podczas śniadania. Janusz usmażył nam placki z owsianych płatków. Specjalnie wstał dużo wcześniej niż my i z poświęceniem tkwiąc w kuchni, zmajstrował taki egzotyczny smakołyk.
Jeśli ktoś wyląduje u Janusza, a ten zaproponuje mu takie placki, to polecam je.
To było nasze pożegnalne śniadanie.
Piter, Agata i Paweł spieszyli się na pociąg z Warszawy do Kielc.
Bart, wraz ze swoimi gratami zarezerwował sobie miejsce w samochodzie kierowanym przez Monikę.
Darek, Łukasz, Wito i ja kontynuowaliśmy naszą rowerową przygodę.
Zanim na dobre pożegnaliśmy się z Januszem, pozwoliłem sobie pomyszkować po tym klimatycznym miejscu.
Gdy tam się jest i spogląda w jakikolwiek zaułek, dostrzega się wszechobecną ingerencję Janusza i po części ludzi, którzy tu przyjeżdżają i zostawiają swój wkład w tworzenie tego miejsca. Nawet i ja poddałem się urokowi tego domu i na dniach wyślę swój stary, sprawny aparat fotograficzny. Mnie się już nie przyda, a Januszowi uzupełni skromną kolekcję antyków.
W całym pożegnalnym zamieszaniu zapomniałem zrobić sobie zdjęcie z Januszem… wielka szkoda.
Podczas rozstania, Janusz dał mi pewną książkę – CHMURA NIEWIEDZY. Powiedział, że musi mi ją dać. Na początku chciałem odmówić przyjęcia tego podarku, ale z grzeczności ją zabrałem.
Dziś mogę stwierdzić, że całe to zamieszanie z Januszem i miejscem, do którego przybyliśmy, było ściśle związane właśnie z tą książką.
Miesiąc, może dwa wcześniej, podczas rozmowy z BOGIEM zadałem MU pytanie – czy dobrze się modlę, czy ogólnie podążam właściwą drogą, czy przypadkiem nie dewastuje JEGO dzieła?
Oczywiście, BÓG mógłby ukazać mi się w formie no choćby ognistego słupa i powiedzieć – TAK Piotrze… dobrze się modlisz! – lub powiedzieć cokolwiek.
Tak się nie stało, bo pytanie okazało się niezwykle złożone i prostej odpowiedzi na nie nie ma. Za to ktoś napisał tę książkę, odpowiedź na trapiące mnie wątpliwości. Jedynie co było konieczne, to dotarcie do Janusza i odebranie tej książki, co właśnie nastąpiło. Całe to zamieszanie z rowerami, przygodami miało doprowadzić do tego właśnie momentu, ale to zrozumiałem dopiero po powrocie do domu i przeczytaniu kilku zdań, wyrwanych z kontekstu treści, wybranej ze środka książki na chybił, trafił.
Ruszyliśmy w drogę.
Agata, Paweł i Piter ostro przycisnęli pedały roweru, by zdążyć na pociąg do domu.
Monika i Bart mijając nas samochodem, żegnali ciepłym machaniem ręki.
Ja ruszyłem na podbój dwóch przedwarszawskich mostów, a Darek, Łukasz i Wito niespiesznie przemieszczali się przed siebie, cierpliwie czekając aż powrócę z mostowej misji.
Pierwsza konstrukcja to świeżak z lat 90 ubiegłego stulecia, most im. Obrońców Modlina 1939 r.
Drugi jest bardziej okazały, bo jest to konstrukcja kratownicowa. Most jest imienia Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego. Wybudowano go w 1911. Dostało mu się w 1915 za sprawą Rosjan, zaraz po tym został rozebrany przez Niemców. Po odbudowie w 1934 roku, jedenaście lat później po raza kolejny zastał skasowany przez Niemców. Swój obecny stan zawdzięcza odbudowie w 1952 roku.
Dogoniłem współtowarzyszy i razem wpadliśmy do miasta stołecznego.
Przejazd przez Warszawę to istne piekło dla rowerzystów. Postanowiłem sobie odpuścić warszawskie mosty mając na względzie, że kiedyś się nimi zajmę.
Byłem głodny, zmęczony i niewyspany. Zaproponowałem posilenie się w napotkanym Maku.
U Witka było wyczuwalne zdenerwowanie, które po części przenosiło się na resztę ekipy. Chciał jechać do przodu. Być może zależało mu na jak najszybszym opuszczeniu tego zwariowanego miasta, ale w końcu dał za wygraną.
To jest taki moment wyprawy, gdzie czasem dochodzi do różnych spięć, wywołanych zmęczeniem, tęsknotą za bliskimi itd., ale w zgranym zespole jest ważne, by umieć sobie z nimi radzić. Póki co, nam się to udaje.
Najedzeni niezbyt wykwintnym żarciem, zakupiliśmy sobie po zimnym piwie i ruszyliśmy zaliczyć poobiednią sjestę.
Pojechaliśmy na lotnisko Bemowo, gdzie leżąc w cieniu, oglądaliśmy wznoszące się lekkie samoloty. Co jak co, ale samoloty, to dla Witka najlepsze środki uspokajające.
W końcu podjęliśmy walkę, aby się uwolnić z objęć warszawskich ramion.
dziesiątki skrzyżowań. Na każdym bez mała czerwone światło. Na bardziej rozbudowanych skrzyżowaniach czerwonych świateł było nawet trzy. Niemniej, nasze morale było silniejsze niż te czerwone niedogodności i nie dawaliśmy się wyprowadzić z równowagi.
W końcu opuściliśmy to koszmarne miasto.
Zaplanowaliśmy, że dotrzemy tego dnia do Warki, ale plany z minuty na minute weryfikowała rzeczywistość. Nie jechaliśmy tak prędko jak to sobie wyobrażaliśmy. Warszawa pochłonęła ogromny kawał czasu.
W Piasecznie zaopatrzyliśmy się w wieczorny zestaw spożywczy. Trochę pieczywa, dobrej jakości mięso ze słoika i po dwa zimne piwa.
Zaczął zapadać zmierzch.
Tuż za Piasecznem wjechaliśmy w las. To był moment, w którym powinniśmy rozglądać się za noclegiem.
Na mapie zauważyłem, że ok. 800 metrów po prawej stronie znajdują się dziwne zbiorniki wodne. Wyglądało to na szereg stawów hodowlanych.
Witek chciał abyśmy nie zaprzątali sobie tym głowy, bo być może to tylko strata czasu. Lepiej jak najszybciej wyjechać z lasu i szukać szczęścia w jakiejś wsi.
Przekonałem Witka, żebyśmy jednak podjechali do tych zbiorników, bo skoro są to stawy hodowlane, to pewnie też jest jakiś dozorca, ma tam wodę i być może znajdzie się kawałek trawnika dla nas czterech.
Ruszyliśmy na rekonesans.
Na brzegu tego zbiornika znajdował się kompleks altan miejskich. To była niedziela, więc każda była zajęta przez biesiadników.
W jednej jacyś młodzi słuchali ostrego disco. W innej grupa Japończyków grała w karty. Skierowałem się do altany okupowanej przez osiłka bez włosów na głowie, ale był z kobietą i dzieckiem, więc wzbudził moje zaufanie.
Zapytałem co sądzi o tym miejscu i czy poleca je jako nocleg dla zmęczonych rowerzystów. Zapytany przez mnie zaprzeczył aby było tu komfortowo, a na pewno bezpiecznie. Niemniej, przypomniał sobie, że nieopodal jest jakiś stary ośrodek sportowy, raczej nieczynny ale może tam znajdziemy coś dla siebie.
Ruszyliśmy we wskazanym kierunku.
Po przejechaniu grobli przecinającej zbiornik wodny, napadły nas odczucia, jakbyśmy byli w jakimś rekreacyjnym miejscu. Mijały nas spore grupy ludzi. Po powierzchni zbiornika pływała na rowerach wodnych rozwrzeszczana młodzież.
Przejechaliśmy kładkę, a za nią furtkę ogrodzonego terenu i ukazał nam się wielki basen, pełno kultowych pojazdów i perfekcyjnie wygolony trawnik.
Czułem, że tu właśnie chcę spędzić noc.
Przywitał nas dobrze zbudowany kulturysta.
– w czym mogę pomóc.
Szybko ozdobiłem twarz uśmiechem i powiedziałem silnemu strażnikowi i kasjerowi w jednym, że mamy chęć tu dziś nocować. Na co ów kulturysta stwierdził, że raczej jest to niemożliwe – słowo „raczej” napełniło mnie nadzieją.
– a kto jest w stanie stwierdzić, czy jest to możliwe? – zapytałem tak grzecznie jak tylko potrafiłem.
– właścicielka – oparł.
Poprosiłem go z kolejną dawką pokory, aby pokazał mi jak dotrzeć do właścicielki.
Kulturysta popatrzył na mnie z politowaniem. Zmierzył wzrokiem mnie, zmierzył moich współtowarzyszy, wyciągnął telefon i zadzwonił do właścicielki. Opowiedział jej sytuację z którą się własnie boryka, na co właścicielka odparła, że za chwilę się u niego pojawi. Chwila trwała jakieś 15 minut. W końcu przyszła młoda (ok. 28 lat), ładna dziewczyna i z miejsca pyta o co chodzi. Z niemniej grzecznym i sympatycznym usposobieniem, którym wcześniej obdarowałem kulturystę odpowiedziałem dziewczynie, że dziś musi nam pozwolić w tym miejscu robić nasze namioty.
Na co dziewczyna zapytała – a dlaczego muszę?
Rozłożyłem szeroko ramiona jak tylko się dało i odpowiedziałem – aby mieć taki wielki skarb w niebie?
Dziewczyna wybuchła śmiechem, popatrzyła na nas i zaproponowała, abyśmy poszli za nią.
Po drodze opowiedziała mi, że wydzierżawiła to miejsce razem z mężem na 18 lat i próbują je jakoś wskrzesić na nowo. Chcą, aby powstał tu park rozrywki.
Opowiadała dalej, że kiedyś też tak tułała się po świecie, ale teraz i przez najbliższe parę lat może o tym zapomnieć.
Zaproponowała, że ma dobre miejsce na nasz pobyt, ale to jest jeszcze plac budowy. Dodała, że tam jest cicho i spokojnie.
W mojej głowie rysowały się gruzy jakiejś budowli, upaćkane betoniarki, wszechobecne worki po cemencie i deski z wystającymi gwoździami.
Dziewczyna doprowadziła nas do ogrodzonego w środku lasu terenu. Otworzyła bramę, a naszym oczom ukazał się świat jak z filmu… i to dosłownie, z niejednego filmu.
Każdemu z nas opadły szczęki. Nie mogliśmy uwierzyć w to, na co patrzyliśmy.
Dziewczyna powiedziała, że ta część parku jest jeszcze zamknięta, więc będziemy mieli tu ciszę i spokój, i faktycznie tak było.
Otworzyła nam ubikację, pokazała co i jak, po czym się z nami pożegnała.
Zdążyłem jeszcze zapytać czy możemy spać gdzie chcemy na tym terenie i czy coś płacimy, ale dziewczyna się uśmiechnęła i odparła, że możemy spać gdzie nam się żywnie podoba i nic za to nie płacimy. Odwróciła się i poszła.
Staliśmy zahipnotyzowani.
Witek podszedł i powiedział – no dobra, już nigdy nie zwątpię w twoje przeczucia :-)
Ja na to, że BÓG jest wielki. Jak już coś robi, czy daje, to czyni to w taki sposób, żeby z zachwytu opadały szczęki.
Zanim zabraliśmy się za organizowanie noclegu, postanowiliśmy obejrzeć wpierw to niezwykłe miejsce.
Jedna część terenu to militaria.
Działa, wyrzutnie rakiet, wozy bojowe, samoloty itd.
Druga część to pojazdy filmowe.
Policyjna fura z kultowego filmu „Blues Brothers”
Harry Potter
Jurassic Park
James Bond
Death Race i jeszcze wiele innych.
Z racji Witkowej miłości do samolotów, wybraliśmy nocleg w lotniczej atmosferze.
Mieliśmy dostęp do ubikacji z niewielką umywalką. To dawało nam wodę do mycia i kolacyjnej herbatki.
Kąpiel, to przećwiczone polewanie z butelki zimną wodą.
Na kolację było mięcho ze słoika, rozpuszczone we wrzątku, ubogacone chińską zupką. Naprawdę mi smakowało.
Pod tak niezwykłe zakończenie dnia wypiliśmy po piwie, nie mogąc się nadziwić miejscem naszego pobytu.
Dzień 7
Kolejny słoneczny poranek.
Za nim zajęliśmy się pakowaniem, ponownie wybraliśmy się obejrzeć zgromadzone eksponaty.
Gdy weszliśmy do Antka – samolotu – nakręciliśmy krótki film o skakaniu bez spadochronu. Te nasze wygłupy, sklecone na kolanie, gdzieś tam krążą po FB.
Tego poranka odwiedziła nas Marta – nasza koleżanka z tajnej grupy rowerowej. Trochę pogadaliśmy. Opowiedzieliśmy jej bardziej spektakularne przygody tej wyprawy i ruszyliśmy w kierunku domu.
Na rozchodniaka zrobiliśmy sobie pamiątkowe foto.
Mieliśmy chrapkę na to, aby na rowerach dotrzeć do Kielc, ale nie łudziliśmy się, że pomysł się powiedzie. W nogach mieliśmy nakręcone prawie 700 kilometrów, więc twardo ocenialiśmy realia.
Kilkanaście kilometrów przed Warką tylne koło w rowerze Witka się zbuntowało.
Był upał.
Nie widząc w okolicy żadnego cienia, wjechaliśmy na czyjeś podwórko i rozpoczęliśmy naprawę koła.
Z pobliskiego domu nikt nie wyszedł i nie przepędził nas na cztery wiatry. Grzecznie dokonaliśmy napraw i ruszyliśmy w kierunku Warki.
Nie poznałem w swoim życiu innych faktów o Warce poza tym, że jest tu browar z którego do miasteczko słynie. Być może jest coś bardziej interesującego w tym miejscu. Może jakieś ciekawe legendy, niemniej, wieść o piwie przyćmiewa wszystko.
Być w Warce i nie spróbować lokalnego specjału, to mogłoby być poczytane za zniewagę.
Do słynnego, wareckiego piwa, dokupiliśmy sobie po kebabie. Po raz pierwszy zjadłem tak ogromną porcję mięcha i frytek, za niezwykle śmieszną kwotę 14 PLN. Zastanawialiśmy się, czy to zasługa łatwo pozyskanego mięsa, które być może nieopodal przechodziło?
Nie wnikając, zjedliśmy wszystko ze smakiem.
W Warce jest akcent lotniczy, którego nie mogliśmy ominąć – MIG 15.
Przepełnieni „energią” o wątpliwej przetwarzalności, ruszyliśmy w kierunku domu.
Trasę powrotną wytyczyłem na kolanie. Na czuja wybrałem szlak poprowadzony po drogach entej kategorii, o niewiadomej jakości. Zatem trasa stanowiła niespodziankę.
Za Grabowem nad Pilicą, chcąc pojechać skrótem i opuścić nawet niezbyt zatłoczony asfalt, skręciliśmy w leśne drogi.
Początkowo było sympatycznie. Nawierzchnia szutrowa, czasem marnej jakości asfalt, z przemiłą leśną atmosferą. Wtem, droga zamieniła się w kopny piach. Ciągnęło się to przez trzy kilometry. Traciliśmy czas, traciliśmy siły. Padła decyzja, aby wrócić na drogę wojewódzką.
Pochłonięte kebaby i upalne zmagania z piaszczystym szlakiem wywołały ogromne pragnienie. W Głowaczowie pragnienie osiągnęło poziom ekstremalny, a wszystkie płyny, którymi dysponowaliśmy, już dawno wyparowały z naszych organizmów.
W najbliższym sklepie uzupełniliśmy braki, a jak już tak przy okazji staliśmy przy napojach, uznaliśmy, że to nasz prawie 70 kilometr, więc należy zakupić po jednym napoju, ściśle związanym z celebrowaniem takiego wydarzenia.
Dwa kilometry za Głowaczowem znaleźliśmy kawałek lasu. Z miejsca położyłem się na glebie. Czułem jak wchodzą na mnie mieszkańcy leśnej ściółki, ale z sekundy na sekundę coraz mniej mnie to obchodziło. Dodatkowo, uczucie relaksu potęgował widok szczytów sosen na tle błękitnego nieba.
Jestem człowiekiem, który gdy tylko przyłoży głowę, zapada w błyskawiczny sen. To bardzo niezwykła umiejętność szybkiej regeneracji. Kilku minutowa odcinki podnosi mnie do stanu wysokiej aktywności.
Jak nowo narodzeni powstaliśmy i wyruszyliśmy dalej.
Na trzydziestokilometrowym odcinku drogi, prowadzącym na dworzec PKP w Radomiu, peleton się poszarpał. Każdy zatopił się we własnych myślach, utrzymując rower w dogodnej dla siebie prędkości.
Ja miałem szczęście, bo mijał mnie traktor, którego się z miejsca uczepiłem i tak ciągnięty przejechałem ok. 4 kilometry.
Dotarliśmy do Radomia.
W dworcowym okienku pani kasjerka zakomunikowała nam, że nie mamy szans dostać się pociągiem do Kielc, mając za bagaż rowery. Jakoś dziwnie mnie ucieszył ten fakt, bo to znaczyło, że nasza przygoda się jeszcze nie kończy. Przejazd dodatkowych 70 kilometrów był kuszący, choć w nogach, w tym dniu, mieliśmy prawie stówkę. Niemniej, pani kasjerka gmerając coś w systemie, wypatrzyła, że chyba jednak jest taka możliwość. Ta informacja niezmiernie ucieszyła Łukasza. Jego morale było na bardzo niskim poziomie. Taki stan psychiczny utrzymywał się u Łukasza od dwóch dni. Nawet ostatni wieczór spędził w namiocie, gdy my w najlepsze biesiadowaliśmy, przeżywając miniony dzień. To wynik nieprzygotowanej głowy na tak daleki i długi wypad.
Cała ekipa biorąca udział w wyprawie, żyła tymi chwilami już od marca. To jeżdżenie w głowie sprawiało, że odrywaliśmy się od codziennych schematów i przez chwilę, w tajemnicy przed światem, żyliśmy rowerowym życiem. Łukasz do wyprawy dołączył praktycznie w ostatniej chwili. Jest młody, wolny od trosk i schematów. Tęsknota za normalnym życiem, wygodnym łóżkiem, wirtualnym światem gir komputerowych, niszczyła chęć bycia w tym, w czym był. Pewnego dnia dojdzie do odporności, którą posiadaliśmy, ale wiadomość na radomskim dworcu, że ma przejechać jeszcze 70 kilometrów, podcięła mu nogi. Na szczęście udało zakupić się bilety na pociąg do Kielc, więc w spokoju zaopatrzyliśmy się w pobliskim sklepie w zestaw pożegnalny rowerzysty.
Podczas rozmów w pociągu odtwarzaliśmy emocje związane z kończącą się przygodą. W takich momentach snuje się plany o kolejnych wyprawach. Głowa wypełniona pomysłami sieje ziarno na rowerowym polu, aby móc przetrwać czas oczekiwania. Niech plany kiełkują, niech rosną, by za jakiś czas móc pożerać słodkie owoce zebranych plonów, nawijając kolejne, wyprawowe kilometry.
Dojechaliśmy do Kielc.
Pożegnanie na dworcu, to stan przeplatającej się radości i smutku. Radość wynika z bliskiej perspektywy uścisku bliskich, za którymi się tęskni, a smutek?… hmm… o smutku by długo pisać, co po części uczyniłem w tej wiślanej opowieści.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.