Dzień 3.
Przetrwaliśmy ciężką noc… ciężką z dwóch powodów.
Najpierw uderzyła w nas potężna burza, o której pisałem w poprzednim odcinku. Dzięki schronieniu w altanie nic nam się nie stało. Ale po burzy, super wytrzymała altana stała się lekkim koszmarem.
W ciągu minionego dnia altana niemiłosiernie się nagrzała. Przez burzę nie było możliwości jej dobrze wywietrzyć, więc ten ukrop pozostał z nami. Dodatkowo, schronienie w altanie znalazło miliard komarów. To sprawiło, że część ekipy spała w namiotach bez śpiworów, a część bez namiotów w śpiworach, godząc się na piekielny gorąc i obgryzanie przez bezlitosnych krwiopijców nosa wystawionego poza obrys śpiwora.
Tuż po burzy otworzyliśmy drzwi altany, ale powietrze niemal stało w miejscu. Raz na jakiś czas pogłaskał nas schładzający zefirek.
Ci, którzy wybrali opcję spania poza śpiworem ale w namiocie też nie mieli komfortu. Namioty „2 sekundy” nie mają dobrej cyrkulacji powietrza, więc zbawczy zefirek ich omijał. Musieliby otworzyć wejście do sypialni, ale wtedy spanie w namiocie traciło sens.
Gdy kupowałem swój namiot szykowałem się właśnie na takie okoliczności, gdy jest niemiłosiernie gorąco i gdy na zewnątrz wszystko chciałoby mnie pożreć.
Tak było na Sycylii, którą prawie w całości przespałem w moskitierze…
… tak było też w naszej super altanie, w której spałem poza śpiworem, owiewany przyjemnym zefirkiem, wsłuchując się w bzyczenie milionów, niezadowolonych krwiożerczych bestii… a może były zadowolone ucztując na nosach tych, którzy wybrali opcję noclegu poza namiotem
Czy dziś zakupiłbym inny namiot?
https://kleyff.wordpress.com/2013/06/12/namiotowe-zycie/
Zakup namiotu to trudny kompromis.
Mój kupiłem z myślą, że da się go komfortowo rozłożyć i złożyć w czasie ulewy. Poza mokrym tropikiem wszystko powinienem mieć nietknięte przez spadającą z nieba wodę.
Poza Sycylią i nieznośną sytuacją w super altanie, w ciągu ostatnich trzech lat nie miałem możliwości wykorzystania nadzwyczajnych zdolności mojego namiotu. Ci którzy wybrali namioty „2 sekundy” nadal mają niezłą bekę, gdy walczę z masztami, moskitierami, tropikami itd ;-)
7:00 pobudka.
Zanim dorwaliśmy się na dobre do śniadania, wybrałem się zwiedzić okolicę.
Wokół altany było wyrwanych kilka drzew.
Raczej oberwały te duże, ale jeszcze młode drzewa i przede wszystkim słabe, bo te silne, to wicher tylko głaszcze ;-)
Leniwie ze śniadania stworzyliśmy niewielką ucztę.
U mnie tego dnia królował jak zwykle banan podszyty serkiem i dżemem z owoców leśnych, ułożony na mięciutkiej bułce.
Podczas pakowania, Bartek zaopatrzył się w selfie natural stick, których w okolicy po minionej burzy nie brakowało.
Na rozchodnika zrobiłem sobie zdjęcie z naszą dobrodziejką, która nie bała się przyjąć rowerową bandę.
Ruszyliśmy w drogę.
Tego dnia założony był stosunkowo ambitny plan.
Z powodu 10 kilometrowej obsuwy poprzedniego dnia, musieliśmy zrezygnować z wizyty w Bydgoszczy… wielka szkoda.
Nie jest to miejscowość jakoś konkretnie związana z Wisłą, więc można było tak zrobić ale czułem lekki żal, bo miasto jest warte odwiedzin.
W szyku brakowało jeszcze jednego elementu ale mocno liczyliśmy na to, że wkrótce szyk zostanie uzupełniony.
Po drodze mijaliśmy wiele połamanych drzew i strażaków, którzy przez cała noc usuwali skutki minionej wichury.
W okolicy Bydgoszczy dojechaliśmy do pierwszego tego dnia wiślanego mostu.
Konstrukcja oczywiście imponująca, wyposażona w bogatą historię, zwłaszcza z okresu wojennego.
Most Fordoński jest im. Rudolfa Modrzejewskiego. Tak w skrócie tylko napiszę, że był to mostowy kozak światowej sławy.
Przez Bydgoszcz płynie Brda. W okolicy mostu znajduje się ujście tej rzeki do Wisły, wraz z nią śluza i urządzenie spiętrzające.
W tym rejonie, zdarza się napotkać porządne budowle, które jeszcze postoją przez wiele lat… przynajmniej mam taką nadzieję.
Dojechaliśmy do drogi krajowej nr 10.
Postanowiliśmy, że nie pojedziemy jak prowadzi WTR w las, nadrabiając ponad 5 km, tylko zaryzykujemy jazdę „dziesiątką” zyskując cenny czas, który chcieliśmy przeznaczyć na pobyt w Toruniu.
Dziś stwierdzam, że to był ogromny błąd.
„Dziesiątka” jest wąską drogą, po której kierowcy absolutnie nie liczą się z rowerzystami, mijając ich „po łokciu” z prędkością grubo ponad 90 km/h.
Po raz pierwszy w życiu przeżyłem coś tak okropnego jak te 11 kilometrów drogi.
Gdybyśmy wybrali WTR może i nadrobilibyśmy 5 km, ale byłyby one przejechane w zaciszu pachnącego i cichego lasu. „Dziesiątka” to prawdziwa i niepotrzebna walka o życie.
W końcu, i dzięki BOGU, dotarliśmy do Torunia.
W Toruniu jest kilka mostów.
Pierwszy, który odwiedziliśmy to most gen. Józefa Piłsudskiego.
Tak jak most Fordoński ma za sobą bujną przeszłość. Został zbudowany, potem zniszczony przez wojsko polskie, potem odbudowany i nazwany imieniem Adolfa Hitlera, ponownie zniszczony przez wojsko niemieckie i znowu odbudowany, wraz z przywróceniem mu należnego imienia.
Przyznam się, że w Toruniu nie byłem. Ale co tu kryć… w żadnym mieście położonym nad Wisłą poniżej Warszawy nie byłem, więc mam wiele do nadrobienia.
Oczywiście Toruń słynie z pierników, Mikołaja Kopernika i w ogóle z tego, że jest piękny.
Tu zjedliśmy mocno spóźniony obiad.
Z racji, że mieliśmy konkretną obsuwę z czasem, z kilometrami, z zapasem sił, postanowiliśmy, że się rozdzielimy. Mnie zależało na tym aby obejrzeć resztę toruńskich mostów, a ekipie na jak najszybszym dotarciu do Ciechocinka.
Kolejnym obiektem w mej samotnej, mostowej pielgrzymce, był most kolejowy. W swoim czasie była to transparentna wizytówka toruńskiej panoramy. Oczywiście w czasie wojny oberwał biedak solidnie, ale szybko został doprowadzony do pierwotnego stanu z małymi modyfikacjami.
Ten akurat jest imienia Ernesta Malinowskiego – mostowego i nie tylko kozaka budującego na świecie, głównie w Ameryce Południowej.
Zaraz obok jest most im. gen. Elżbiety Zawackiej.
Ten obiekt to nówka sztuka, wybudowana na drodze krajowej nr 91.
Robi ogromne wrażenie. To kawał inżynierskiego rzemiosła.
Ruszyłem w pogoni za ekipą.
Przed sobą miałem jeszcze jeden most, za sobą słońce mocno chylące się ku zachodowi.
Wtem, na mojej drodze stanął młody amstaff. Z miejsca bydle rzuciło się do ataku.
Zasłoniłem się rowerem i wyciągnąłem nóż.
Pies był na tyle dorosły, że spokojnie mógł mi zrobić krzywdę, lecz na tyle młody i głupi, że nie reagował na moje próby zastraszenia.
Do zajścia doszło w totalnie niefortunnym miejscu. Był to odcinek nowowybudowanej drogi krajowej nr 91. Wkoło teren był niemal idealny. Zielona trawka, piękne chodniczki i zero kamieni.
W końcu znalazłem jedyny kamienień solidnych rozmiarów. Pies stawał się coraz śmielszy. Wiedziałem, że mam tylko jedną próbę trafienia tej łajzy w łeb i wolałem być precyzyjny. Włożyłem całą swoją siłę w ten kamienień i wysłałem w kierunku napastnika. Odległość między mną, a psem wynosiła ok. 4 m. Z takiej odległości trafiam kamieniem w dychę. Niestety, tym razem nie trafiłem. Może za bardzo chciałem? Może nie miałem czystej pozycji do rzutu, bo jedną ręką trzymałem otwarty ostry nóż i obładowany rower? Kamień odbił się od ziemi z ogromną siła tuż obok psa i odbijając się poleciał jeszcze jakieś 10 metrów. Ku mojemu zdziwieniu pies kretyn zainteresował się tym kawałkiem skały i pobiegł za toczącym się głazem. Nie myśląc wiele wsiadłem na rower i pognałem ile sił w nogach. Wykiwane bydle zorientowało się, że to za czym pobiegło jest marną namiastką, po czym odwróciło się i rzuciło w pościg za mną.
Na szczęście po 20 metrach galopu dał za wygraną i wrócił do poszukiwań rzuconego kamienia.
Jadąc, wiele myślałem o tej sytuacji.
Zastanawiałem się co bym zrobił, gdybym trafił tego psa. Czy dobić, czy co? Fajnie, gdyby dostał w korpus. Może by to go nie zabiło ale bez wątpienia dotkliwie zraniło. Kolejny napotkany człowiek budziłby respekt, a tak to możliwe, że będzie ofiarą. Zawsze mam dylematy po takich psich potyczkach. Cieszę się, że nie musiałem bez sensu zabijać zwierzęcia, ale smucił mnie fakt, że niebezpieczeństwo pozostało i ktoś kolejny być może nie poradzi sobie tak sprawnie jak ja… może to będzie czyjeś dziecko :-(
Rzucony kamień należał się bardziej debilowi, który wymyślił sobie że będzie hodował tego amstaffa.
Z kłębiącymi myślami dotarłem do ostatniego mostu tego dnia – most autostradowy im. Armii Krajowej.
W poczuciu mostowego spełnienia, obrałem czysty kurs na Ciechocinek.
Po drodze dowiedziałem się od Pitera, że jest na miejscu katastrofy kolejowej, która wydarzyła się 19 sierpnia 1980 roku pod Otłoczynem. W wypadku poniosło śmierć 67 osób, a drugie tyle było rannych. Piter zwierzył mi się przez telefon, że miejsce daje do myślenia i że każdy przejeżdżający pociąg oddaje sygnał upamiętniający to zdarzenie.
Umówiliśmy się z Piterem że spotkamy się na trasie i razem przekroczymy progi Ciechocinka, ale stało się tak, że rower Pitera się zbuntował, ja coś pokręciłem w koordynatach miejsca naszego spotkania i w rezultacie do Ciechocinka wjechaliśmy oddzielnie.
Na miejscu ekipa szykowała się do wieczorowego rytuału naszej wyprawy.
Najpierw zadbaliśmy o wnętrzności i zgromadzenie energii na kolejny dzień kręcenia.
Szczęściarzem, który nas obsługiwał był Tomaszek i jego słynna restauracja.
Snuliśmy wiele domysłów na temat pochodzenia sosu majonezowego i ile w tym sosie było z Tomaszka.
Nie wnikając za bardzo w receptury tomaszkowych potraw, zjedliśmy to co nam podano i pojechaliśmy do nocnego sklepu, zaopatrzyć się w niezbędne płyny wspomagające trawienie.
To już był trzeci wyśpiewany wieczór. Ilość trunków sprawiła, że te same piosenki opatrzyliśmy w nowy tekst, obrazujący naszą wyprawową rzeczywistość.
Dzień 4.
Nocne rozmowy Polaków mocno się przeciągnęły.
Rano obudziłem się nieludzko wcześnie, aby spędzić niedzielny poranek w ciechocińskim kościele.
Nie budziłem ekipy, bo mieliśmy spory zapas czasu. Na godzinę 14:00 mieliśmy zaplanowane spotkanie z brakującym elementem ekipy – Witkiem, a do przejechania zaledwie 40 km, więc zapanował luz.
Odważna część ekipy postanowiła zaryzykować spożycie śniadania nie gdzie indziej jak u samego Tomaszka. Widać tajemniczy, tomaszkowy składnik jest silnie uzależniający i nakazuje biesiadnikom powrót i wypróbowanie innych dań wychodzących spod ręki Tomaszka.
Ja pozostałem przy swoim niezmiennym zestawie – banan, bułka, serek i dżem, ale inni zdecydowali się na tomaszkową jajecznicę, nie wnikając w pochodzenie użytych jajek
Po sytej uczcie wyruszyliśmy na podbój Ciechocinka.
Jest to słynna miejscowość uzdrowiskowa, na ulicach której króluje dansingowa „młodzież”.
Nie mam pojęcia, czy to za sprawą rozpylonej solanki, czy też ogólnego poczucia dzikiej wolności, wisi w powietrzu atmosfera taniego podrywu.
Być może uprzedziłem się krążącymi opowieściami o tym miejscu, bądź faktycznie coś jest na rzeczy. Jakkolwiek jest, pokręciliśmy się wokół tężni, pobraliśmy zestaw ciechocińskiego pensjonariusza i pojechaliśmy do Włocławka na spotkanie z Witkiem.
Po drodze plan był taki, aby w miejscowości Nieszawa przeprawić się promem na drugi brzeg Wisły.
Niestety, na miejscu dowiedzieliśmy się, że prom obsługuje zlot zabytkowych barek, czy jakoś tak. Wszystkie przeprawy w ten dzień zostały odwołane. Szkoda, bo prom jest kultowy i jedyny w Polsce z napędem bocznokołowym.
Z powodu nieobecności promu, poniższe zdjęcie zostało pobrane ze strony http://www.nieszawa.pl
W sumie plan „B” też był ciekawy.
Po zachodniej stronie Wisły, na której zostaliśmy, było sporo przewyższeń, a wraz z nimi ciekawe widoki na dolinę rzeki.
Tuż przed Włocławkiem są zakłady chemiczne należące do grupy Orlen. Budowle wyglądają imponująco. Niemniej, na drogę po której jechaliśmy opadała mżawka z cieczy pochodzącej z terenów zakładów. Na dodatek towarzyszył temu jakiś chemiczny odór. Czułem, że wdychamy całą tablicę Mendelejewa. Chciałem jak najszybciej opuścić tę strefę i jak najmniej zaciągnąć tego ścierwa do płuc.
We Włocławku mieliśmy kilkanaście minut zapasu.
To był etap wyprawy, gdzie trzeba było się mocno wspomóc płynami izotonicznymi. Codzienne wykręcane kilometry i upały wysysały z nas cenne pierwiastki. Najszybsze uzupełnienie to rozpuszczone w wodzie prochy.
Jechałem jak zombiak. Potrzebowałem snu, choćby kilka minut. Ułożyłem się w cieniu i odpadłem na chwilkę. Ta odrobina braku przytomności podbiła moje morale i moc do zadowalającego poziomu. Zresztą, znam siebie i wiem, że takie akcje tworzą mnie na nowo.
Wpadliśmy do Włocławka w pełnym składzie.
Przed dworcem czekał na nas Wiktor. Wreszcie można było powiedzieć, że rodzina była w komplecie ;-)
Włocławek to także niemały most im. Edwarda Śmigłego-Rydza.
Ten most, jak i jego wiślani sąsiedzi eksplodował podwójnie, by w końcu na dłużej zaistnieć w obecnej formie.
Trochę się ociągaliśmy ze świętowaniem trzydziestego kilometra, żeby razem z Witkiem wspólnie uczcić fakt dołączenia do wyprawy.
We Włocławku, na Wiśle, ustawiona jest największa w Polsce przepływowa elektrownia wodna.
Lecz miejsce to bardziej kojarzy się z tragedią, jaka odbyła się w październiku, 1984 roku.
W tym miejscu wyłowiono ciało ks. Jerzego Popiełuszki, zamordowanego prze ubeków.
Jest tam krzyż upamiętniający to wydarzenie.
Jechaliśmy w nowym składzie. Szyk wyglądał imponująco.
Zaraz za Włocławkiem zaplanowałem offroadowy odcinek trasy. Chciałem, abyśmy przeżyli trochę egzotyki, a poza tym i tak tamtędy była poprowadzona WTR.
Początkowo było pieknie.
Lecz z biegiem kilometrów szlak tracił swoje właściwości.
Grupa mocno powątpiewała w moje zdolności nawigacyjne i zaczęła na własną rękę szukać alternatywnych rozwiązań.
W końcu, część ekipy poddała się i wybrała bardziej komfortowy wariant drogi, ale wydłużający ją o około 7 kilometrów. Ja i Łukasz z uporem maniaka brnęliśmy w coraz to dziksze rejony bezdroży. To dawało zajawkę przygody w dzikich rejonach świata.
Przyznam się, że byłem bliski rezygnacji. Bałem się narażać Łukasza na możliwość nieudanej akcji i pościgu ekipy z podkulonym ogonem. Ale Łukasz powiedział, że chce spróbować i żebyśmy nie rezygnowali z przedarcia się przez krzaczory. To dodało mi skrzydeł.
Odnaleźliśmy kluczową, prowizoryczną kładkę i w ten sposób zaoszczędziliśmy kilometry i czas przejazdu.
W Dobrzyniu spotkaliśmy utraconą część ekipy i zrobiliśmy porządne zakupy na wieczorową posiadówę.
Tuż przed miejscowością Biskupice bezlitoście zapadł zmierzch.
W samych Biskupicach jest przystań jachtowa, ale tam jakoś nie mielismy chęci spędzenia czasu.
Na mapie, w pobliskiej miejscowości Cierszewo namierzyliśmy jakiś ośrodek rekreacyjny. Kierowała nim przemiła pani, która po delikatnych pertraktacjach pozwoliła nam rozbić namioty.
Byliśmy w przysłowiowym domu.
Na ośrodku znajdowała się restauracja, na którą się rzuciliśmy, jakbyśmy nigdy w życiu nie widzieli jedzenia. Jak zeżarłem kluchy z mięchem… chyba nawet dwie porcje.
Na ośrodku ktoś rozpalił ognisko, aby upiec dzieciakom kiełbasę. Dzieci poszły spać, a ognisko przejęliśmy my.
Standard był już wypracowany. Wino, muzyka i śpiew.
Trudy minionego dnia każdemu dały się we znaki.
Najedzeni, wyśpiewani i nasączeni płynami rozweselającymi, zanurzyliśmy się w swoich prymitywnych domostwach.
To że włazimy do namiotów, nie jest oczywiste, że zaraz pójdziemy spać. Leżąc namiot w namiot jest wrażenie, że leży się w jednym łóżku. Zawsze ktoś coś powie, ktoś się zaśmieje i sen ociąga się z nadejściem. Lecz w końcu nadchodzi i to jest ten upragniony moment spełnienia.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.