Podczas zmanierowanej jesiennej aury, każdy słoneczny dzień należy traktować jako dar, zwłaszcza w okresie, gdy szanujące się instytuty meteorologiczne trąbią, że słońca „będzie tyle”, co kot napłakał.
W taki słoneczny dar postanowiłem urządzić sobie wagary.
Uzgodniłem z małżonką, że biorę urlop w pracy i znikam.
W kolejce czekało tysiące planów. Każdy fajny do zrealizowania.
Do końca nie wiedziałem co zrobić z takim wolnym dniem. Czy jechać w góry na rower, czy iść do lasu poleżeć w hamaku, czy objechać rowerem jakiś szlak w świętokrzyskim, czy wskoczyć na motocykl i odwiedzić Kazimierz Dolny.
W końcu wpadłem na pomysł żeby jakoś w miarę możliwości połączyć szlak rowerowy, bushcraft, świętokrzyskie i motocykl.
SAO to rowerowy Szlak Architektury Obronnej.
Według opisu, który przewinął mi się w jakimś przewodniku po szlakach rowerowych, ten powinien mieć ok. 700 km, ale z moich obliczeń na mapie wyszło że ma 500 km. Albo gdzieś te 200 kilometrów mi umknęło, albo faktycznie ktoś przeszacował kilometry tej trasy.
Jakąkolwiek ma długość ten szlak, stał się moim obiektem zainteresowań.
Szlaki rowerowe w województwie świętokrzyskim prowadzone są zazwyczaj po nieuczęszczanych asfaltach lub szutrach. Bardzo rzadko po drogach gruntowych, wymagających zaawansowanych, jeździeckich umiejętności.
Pomyślałem, że to może być fajny temat do motocyklowej eksploracji świętokrzyskiego podwórka.
Rozpocząłem przygotowania.
Jesień to specyficzna pora roku. Gdy świeci słońce jest pięknie i kolorowo ale wiąże się to ze zmiennymi warunkami pogodowymi.
Rano jest zimno i opadają mgły, w południe upał, a po południu znowu zaczyna królować rześkie powietrze.
Dla motocyklisty oznacza to, że potrzebne będą ciuchy na zimę, na lato i przeciwdeszczowe. Okazało się, że poza namiotem i śpiworem, w zasadzie musiałem mieć regularny ekwipunek wyprawowy skomponowany jak na tygodniowy letni trip. Do tego doszła wyżera na cały dzień.
Rano zerwałem się jak noworodek.
Za oknem, w powietrzu, wisiało gęste mleko. Postanowiłem poczekać przynajmniej godzinę i darować sobie deszczowe ciuchy, bo ilość ekwipunku mnie przeraziła.
Gdy zaczęło się przejaśniać, ruszyłem w drogę.
W Końskich SAO ma swój początek… lub koniec… zależy jak na to patrzeć, więc tam pognałem.
W Końskich, przed nieczynnym dworcem PKP, swój początek ma także żółty szlak pieszy, na który się od dawna zasadzam i słynny Green Velo.
Szkoda, że linia kolejowa Skarżysko – Końskie już nie funkcjonuje. Z tego miejsca mogłyby startować w kierunku Kielc bardzo fajne rowerowe wyprawy.
Za sprawą słońca i jesiennych kolorów, atmosfera na pustej drodze była bajkowa.
Pożerałem kilometry podziwiając to, czym byłem otoczony.
Słońce nadal było nisko. Pozostałości mgły wprowadzały wizualną ciszę, bo ta fonetyczna była wypełniona motocyklowym, bardzo wytęsknionym bulgotaniem.
SAO nie ma zbyt wiele do zaoferowania w naszym województwie jeśli chodzi o architekturę obronną. Na pewno nie tyle co Szlak Orlich Gniazd, dlatego poprowadzony jest w sąsiedztwie innych atrakcji: architektura sakralna, pomniki przyrody, czy piękne pejzaże.
Kościół w Miedzierzy. Dosyć młody jak na zabytek, bo wybudowany na początku XX wieku.
Kolejną atrakcją tego szlaku był trochę starszy kościół w miejscowości Grzymałków.
Zanim dotarłem do właściwego akcentu SAO, znowu rozradowałem się otoczeniem.
Oczywiście doznania spotęgował zapach. Jesienna pora daje intensywną woń pożółkłych liści. Jest ona specyficzna i kojarzy się tylko z jesienią.
Wreszcie dotarłem do właściwego numero uno na szlaku – pałac w Podzamczu Piekoszowskim.
Śmiem wątpić w to, czy ten obiekt jest obronny. To tak, jakby porównać ratlerka do pitbulla.
„Wprowadziłem” motocykl do głównej komnaty pałacu.
Postanowiłem zjeść pierwsze śniadanie właśnie w takim miejscu.
Podczas pożerania przygotowanych kanapek, starałem sobie wyobrazić pierwszych mieszkańców tego pałacu. Mieli kupę pieniędzy i chore ambicje, ale to dzięki nim, stoi w tym miejscu ta, niestety, zaniedbana budowla.
Leśnym duktem trafiłem do jaskini Raj. Nie mogłem dojechać do samego wejścia jaskini aby zrobić sobie pamiątkowe foto, bo to byłoby bezczelne z mojej strony i nielegalne, ale przed wjazdem na drogę wojewódzką, stoi monument oznaczający obecność tej naprawdę fajnej atrakcji.
Chęciny.
Wreszcie coś noszącego znamiona obronnej architektury.
Nie gramoliłem się na zamek, bo znamy się już od dawna.
W drodze do Małogoszczy napatoczyła się lipowa aleja.
Kiedy jechałem po tej drodze, czułem się wyjątkowo, niemalże dostojnie… serio… było w tym coś eleganckiego.
Przed Małogoszczą trafił mi się rodzynek w postaci szeregu starych chat. Szkoda, że były niedostępne, bo znając siebie, wlazłbym tam i trochę pomyszkował.
Asfalt zamienił się w gruntowy odcinek drogi.
Po chwili zamienił się w kopny piach.
Moje umiejętności jeździeckie na tego typu nawierzchni są na poziomie zatrważająco beznadziejnym.
Gdy jakoś przebrnąłem przez ten niedługi koszmar, dotarłem do Wiernej Rzeki.
Zeskoczyłem z motocykla by zrobić powyższe zdjęcie. Chciałem na nim uwiecznić niby beznadziejną sytuację. Wprowadzić tym zdjęciem trochę dramaturgii do mojej historii.
Gdy wykonałem zdjęcie i podszedłem do motocykla zauważyłem, że przednie koło zatonęło w grząskim piachu na ok 10 cm i nadal tonęło.
Sytuacja zdawał się beznadziejna. Fikcyjna dramaturgia w opowieści z sekundy na sekundę stawała się faktem.
Początkowo próbowałem wyszarpać przednie koło z objęć pułapki, ale to jeszcze bardziej pogorszyło sytuację.
Pot lał mi się po plecach strumieniami. Wynik słońca i bezskutecznego wysiłku.
O tym, aby podeprzeć motocykl na stopce bocznej mogłem pomarzyć.
Oparłem Szerszenia o udo, zdjąłem z siebie wszystko co mogłem zdjąć i zacząłem planować dalszy rozwój sytuacji.
Motocykl stał przodem z górki. O cofnięciu ponad 190 kilogramowej maszyny na miękkim terenie nie było mowy, tym bardziej, że przód na dobre się zassał w błocie. Jazda do przodu była wykluczona, bo rzeka w tym miejscu miała ok. 1 metra głębokości, a dno nie było zapewne twardsze od tego, w czym tkwiło przednie koło.
Zadziwiające było to, że nie wpadałem w panikę. Cały czas traktowałem to zdarzenie jak przygodę. Przeszyły mnie myśli, że gdybym jeździł teraz po Mongolii i znalazł się w podobnej sytuacji, to przecież nie usiadłbym i czekał na powolną śmierć, tylko działał w zakresie tego co posiadam, używając maksimum podarowanej mi inteligencji.
Jedna z opcji była taka, aby położyć motocykl, następnie leżący obrócić o 180 stopni, podnieść maszynę i używając silnika wyjechać z patowej sytuacji. Ten pomysł uznałem za ostateczność. Kilka razy podnosiłem z gleby swój ciężki motocykli i nie zawsze kończyło się to sukcesem. A poza tym… obrócić leżący motocykl o 180 stopni. Już wyobraziłem sobie ten spadek wartości mojej maszyny. Czyszczenie, być może malowanie poharatanych plastików. Od razu pomysł wydał mi się głupi.
Delikatnie, utrzymując motocykl w pionie, przeszedłem na przód. Zaparłem się barkiem o lampę przednią (to jedyne miejsce do którego mogłem przyłożyć wsteczną siłą), jedną ręką trzymałem kierownicę utrzymując moto w pionie, a drugą ręką obracałem przednik kołem wstecz.
Motocykl na chwilę wyszedł z grzęzawiska, po czym wpadł z powrotem. Zostałem napełniony nadzieją. Zaparłem się jeszcze mocniej by powtórzyć akcję i usłyszałem charakterystyczne TRACH!! To była lampa. Albo zerwałem uchwyty, albo wyleciała z zatrzasków. Jest wojna są i straty – wyszeptałem do siebie.
Zaparłem się jeszcze mocniej i napierając na pozostałości po lampie, obracałem ręką przednie koło. Wyrwałem Szerszenia z objęć grzęzawiska. Centymetr po centymetrze wycofywałem motocykl na coraz pewniejszy grunt. Udało się! Byłem z siebie zadowolony. Miałem chęć odwalić taniec radości.
Gdy odpoczywałem i zbierałem porozrzucany ekwipunek, zauważyłem, że 10 metrów ode mnie jest kładka, obok której przejechałem, będąc skupiony na piaszczystej nawierzchni.
Już bez zbędnych popisów, na „półsprzęgle”, grzecznie przeprowadziłem motocykl.
Osiągnąłem najwyższy poziom satysfakcji, tym bardziej, że okazało się, iż lampa na którą napierałem, wyleciała z zatrzasków. To była kolejna, pozytywna informacja.
Tak uskrzydlony wyruszyłem w dalszą drogę.
Dotarłem do Sobkowa.
To był moment, w którym musiałem myśleć o powrocie do domu. Tym bardziej, że maiłem w planie zjedzenie obiadu w nietuzinkowych okolicznościach przyrody.
Sobków to kolejny ratlerek wśród budynków architekty obronnej, ale warto tu wpaść, bo właściciele w odrestaurowanie tego miejsca włożyli kawał swojej energii.
Rozpocząłem poszukiwania urzekającego miejsca na pochłonięcie głównego posiłku dnia. Za takie uznałem brzeg Nidy. Tym razem już roztropniej postąpiłem podczas dojazdu do rzeki, planują bezproblemowy odwrót.
Daniem głównym był kawałek rozdrobnionej kiełbasy i zupka pomidorowa z proszku.
Posiłek może i nie był wykwintny jak przystało na podróż po pałacach i zamczyskach, ale był pyszny.
Po obfitej uczcie smakowej i wizualnej, postanowiłem, że na tym etapie zakończę tę wyprawę. Gdy wróciłem do motocykla zauważyłem siedzącego pasażera na gapę. Swój do swego ciągnie – pomyślałem.
<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<
Inny fragment SAO przejechałem tak jak należy to robić. Na rowerze i w doborowym towarzystwie.
To wydarzyło się kilka tygodni wcześniej niż wyżej opisany motocyklowy wypad.
Na rekonesans SAO udało mi się namówić Witka i Konrada.
Także zrobili sobie dzień wolny. Ruszyliśmy PKP-em do Ostrowca.
Z Witkiem i Konradem mamy przejechanych parę kilometrów. Moi towarzysze są sporo mocniejsi niż ja, ale też ogromnie tolerancyjni, dlatego tak dobrze się z nimi jeździ. Zresztą, wszyscy, z którymi jeżdżę są w stosunku do mnie niezwykle tolerancyjni, za co z miejsca im dziękuję :-)
To była podróż bez ciśnień. Nikt nie oczekiwał, że będziemy o odpowiedniej porze, więc nie przejmowaliśmy się upływem czasu.
Według tradycji, na 30 kilometrze czekała na nas zasłużona nagroda.
Trzeba przyznać, że odcinek SAO pomiędzy okolicami Ostrowca, a Kielcami jest piękny.
Kręciliśmy w średnim tempie, tocząc rozmowy i delektując się widokami, których absolutnie nie brakuje.
W Grzegorzowicach mieści się piętnastowieczny kościółek.
To miejsce nawiedziłem przy okazji jadąc czarną krechą, łączącą Nową Słupię ze Szczytniakiem.
W Bodzentynie, pod zamkiem, który sfotografowałem już milion razy, zapadła decyzja, że musimy do organizmu wprowadzić kilka witamin.
Zbliżał się koniec naszej wyprawy.
Pora była właściwa, żeby zjeść dobrą kiełbasę i podsumować mijając dzień.
Leżąc na leśnej ściółce, kontemplowałem widok nieba zasłoniętego koroną drzew. Nie umiem powiedzieć dlaczego taki obrazek działa na mnie niezwykle kojąco. Uważam, że to jedno z najlepszych lekarstw na depresję – chorobę toczącą nowoczesne społeczeństwo. Oczywiście, zrozumiałe jest dlaczego psychiatrzy tego nigdy nie przypiszą w receptach swoim pacjentom. Z dnia na dzień straciliby robotę :-)
W końcu zapadł wieczór.
Mnie do setki zabrakło jeszcze ok. 5 kilometrów, więc odprowadziłem chłopaków dokąd mogłem.
SAO jest piękne. Gdy planowałem całość tej trasy, tak na przyszłość, dowiedziałem się jakie miejsca ze sobą łączy. Kiedyś to wszystko zobaczę w całości. Nie wiem tylko w jakim stylu… to pokaże życie :-)
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.