Dzień 1
Wyprawa rowerowa dookoła Tatr nie była moim numero uno na liście wypraw. Na topie była u Wiktora i po części mojego szwagra Łukasza i jego compadre Grześka.
Czas naszej wyprawy był idealny. Dzieciaki pokończyły szkoły, zrobiło się ciepło jak w pełni lata, a my byliśmy tak bardzo wygłodniali przygód, że wyjazd po bułki do sklepu był już uznawany jako niezwykłe wydarzenie.
Jeśli chodzi o doświadczenia z domowych ucieczek, to w naszej grupie mogłem uchodzić za bogacza. Łukasz i Grzesiek, mieli jeden wypad już za sobą, no a Witek był swego rodzaju wyprawową dziewicą. Co prawda wcześniej był bliski zdobycia pewnych doświadczeń, ale jakaś dziwna infekcja, której nikt do tej pory nie potrafi zdiagnozować, pozamiatała nim na setnym kilometrze i trafił do szpitala.
Opis tego zdarzenia:
https://kleyff.wordpress.com/2015/11/30/rowerowe-latarnie-morskie-cz-1-geneza/
Potem zawsze było coś i tak Witek uchował się bez większych przygód rowerowych, aż do tej wyprawy.
Z Kielc wyjechaliśmy o wczesnej porze aby mieć jak najwięcej czasu na rowerową jazdę. Zbyt wcześnie też nie mogliśmy wyjechać, bo trasa ma dużo przewyższeń, więc każda dodatkowa minuta spędzona w łóżku dawała szanse na bezproblemową radość z tatrzańskiej przygody.
15 km przed Zakopanem zaczęły się korki. Postanowiliśmy nie wjeżdżać do zatłoczonego miasteczka, bo i tak nie mieliśmy tam żadnego interesu, poza porzuceniem samochodu na czas wyprawy.
W Poroninie, na wjeździe do wioski Ząb, udało nam się znaleźć fajne lokum dla naszego samochodu za symboliczne piwo.
Szybko rozładowaliśmy rowery, objuczyliśmy je sakwami i ruszyliśmy w drogę.
Załoga od lewej: Łukasz, Grzesiek, ja i Wiktor.
Ruszyliśmy na naszą pętlę zgodnie ze wskazówkami zegara.
Pierwsze kilometry, to niegasnący uśmiech. Zawsze tak zaczynamy, ciesząc się jak dzieciaki.
Na 10 kilometrze zaatakowały nas pierwsze górskie krajobrazy. Już wtedy uznaliśmy, że wyprawa się udała i spokojnie mogliśmy wrócić do domu, ale najlepsze było przed nami.
Do Łysej Polany zjechaliśmy z motocyklową prędkością.
Na granicy, oczekując na ekipę, dowiedziałem się, że Grzesiek złożył się niewłaściwie na serpentynie i efektem tego było pożegnanie się z asfaltem. Podobno w czasie lotu prawie otarł się o znak drogowy, po czym miękko wylądował przy jakimś przydrożnym strumieniu, płynącym kilka metrów poniżej drogi. Jako jedyny jechał bez kasku i pewnie przy tej akcji wykorzystał przysługujący mu limit szczęścia na całe życie. Można powiedzieć, że żyje teraz na kredyt. Fakt jest taki, że miał sporo „szczęścia” i zapłatą za tę cenną lekcję było tylko kilka obtarć.
Znowu w komplecie opuściliśmy ojczyznę.
Mamy niepisaną zasadę, że na trzydziestym kilometrze nawadniamy organizmy. Ten akurat wypadł w miejscowości Żdiar.
Było tak pięknie, że nie chciało nam się dalej jechać. Kwintesencja tej wyprawy. Cudne miejsce z widokiem i zimne, słowackie piwo. Tu wspominaliśmy tych, którzy nie mogli z nami jechać, a którzy sprzedali by nerkę, aby w tym momencie z nami być.
Wypiliśmy ich zdrowie i ruszyliśmy dalej na podbój wokołotatrzańskich tras.
Zaczęły się podjazdy, wraz z nimi coraz lepsze widoki.
Każdy prowadził swoją małą wojnę w głowie z bólem i rezygnacją.
Marzyłem, aby zejść z roweru i chociaż trochę go podprowadzić, ale przed nami było 30km podjazdu, więc na spacery nie było czasu i sensu.
Zaniedbaliśmy 60 kilometr, na którym powinniśmy się nażreć makaronów lub pizzy.
Na 50 kilometrze minęliśmy miejscowość Vysoke Tatry, obdarzoną wieloma restauracjami, wierząc, że kulinarnie coś ciekawego się napatoczy. Niestety, tak nie było.
Na szczęście z pomocą przyszły nam przyszykowane wcześniej prowianty. Były przygotowane na czarną godzinę, a ta niewątpliwie wybiła.
To był ciężki odcinek. Stosunkowo wyczerpani wjechaliśmy nad jezioro Śtrbske pieso.
Tu najedliśmy się na wpółsurowymi hamburgerami, bo panie spieszyły się na „elektriczku”.
Próbowaliśmy w pobliskich hotelach wykąpać się jak cywilizowani ludzie, ale proponowane ceny hotelarzy, były nie do przyjęcia. Niemniej, na pożegnanie, hotelarze obdarowali nas wodą z kranu na herbatki i umycie zębów.
Kąpiel przeprowadziliśmy nad jeziorem, czerpiąc wodę butelkami i polewając się w krzakach. Nie chcieliśmy robić wiochy i bezpośrednią kąpielą zanieczyszczać czystej jak łza wody w jeziorze. Umyci, rozbiliśmy namioty, wypiliśmy kilka płynów uzupełniających przegadując kilka godzin i poszliśmy grzecznie spać.
Dzień 2 (niedziela)
Poranek przywitał nas pięknymi widokami Tatr. Na tym nam właśnie zależało, aby budzić się na tej wyprawie w takich okolicznościach.
O godzinie 8:30 pojechaliśmy na Mszę świętą do pobliskiego kościółka.
Myślę sobie, że w tym kościele jest najpiękniejszy na świecie ołtarz. Głównym motywem dekoracyjnym jest Dzieło BOGA… przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem :-)
Po mszy, najedzeni cieleśnie i duchowo wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Niby mieliśmy 50 kilometrowy zjazd, ale, żeby nie było fajnie, to jechaliśmy pod wiatr, więc nie uniknęliśmy ciągłego kręcenia.
Tuż przed Liptowskim Mikulaszem widoki wypełniły się kolorami dojrzewających zbóż i rzepaku.
Z rzepakiem to musowo chciałem mieć fotę.
Tym razem 30 kilometr wypadł w miejscowości Vavrisovo.
W niedzielne przedpołudnie zastaliśmy otwartą knajpę, a w niej typowy dla tego miejsca klimat.
Miejscowi zamawiali lornetę na piwie, my tylko płyny z niezbędnymi elektrolitami.
W Liptowskim Grodku, przy drodze, stała budowla z wolnym dostępem dla zwiedzających. Z zewnątrz nosiła ona znamiona zabytku, ale w późniejszych latach, wnętrzem zajęli się w komunistyczni dekoratorzy, nadając temu miejscu urzędniczy charakter. Teraz budowla jest porzucona przez wszystkich.
Tym razem byliśmy bardziej ostrożni jeśli chodzi o 60 kilometr. Bez kręcenia nosem znaleźliśmy tuż obok jeziora Liptiwskiego, dobrze wyposażoną pizzerię.
Słońce i dobre żarcie… czego chcieć więcej?
Drzemka!
Tuż nad jeziorem, wraz z lokalesami runęliśmy wszyscy na trawkę, w cieniu drzew, oddając się poobiedniej drzemce.
Nic nas nie goniło. Było idealnie. Ciepła woda w jeziorze, wkoło piękne, półnagie dziewczyny, piwo lejące się strumieniami. Rozważaliśmy dłuższy pobyt w tym miejscu, ale szybko się opamiętaliśmy i porzuciliśmy kurzące bramy raju na rzecz drogi, która jeszcze głośniej nas wzywała.
Znowu zaczęły się przewyższenia.
O jeździe nie było mowy. Ponad 10% podjazdy ograniczyły moją prędkość do 6 km/h. Poza tym, czułem, że płoną mi mięśnie. Jazda nie miała sensu. Zszedłem z roweru i rozpocząłem wspinaczkę pchając mój prywatny kram. Dołączyli do mnie Łukasz i Grzesiek. Wiktor nie chciał zrezygnować i cały podjazd zdobył na rowerze.
Po raz kolejny wysiłek rekompensowały widoki.
Wreszcie dotarliśmy na szczyt.
Zapadał wieczór, więc mocno rozglądaliśmy się za noclegiem.
Po drugiej stronie góry zobaczyliśmy karczmę z nieziemskim widokiem.
Z cichą nadzieją zapytałem chłopaków, czy tu zostajemy? Na co oni odparli, że tak.
Wszedłem do środka i poprosiłem właściciela o pozwolenie rozbicia na ich terenie naszych namiotów. Właściciel się śmiał, że w nocy przychodzą tu zwierzęta, głównie niedźwiedzie. Ja odpowiedziałem, że rozmawiałem z niedźwiedziami i powiedziały mi, że dziś jest niedziela, a w niedzielę, to one nigdzie nie chodzą.
Pośmialiśmy się, i dostaliśmy pozwolenie na rozbicie namiotów.
Zanim rozpoczęliśmy przygotowania do nocy, uzupełniliśmy po raz kolejny tego dnia płyny… gorąco było.
Dzięki uprzejmości właścicieli karczmy mogliśmy skorzystać z wody ze studni, wyciąganej z 60 metrów. Temperatura wody miała ok 3 st. C.
Gdy zamawialiśmy kolację, właścicielka była pełna podziwu, że daliśmy radę polewać się tym płynnym lodem.
Kolacja miała nam dać grunt pod kolejny, wyprawowy dzień. Ryż – energia, mięso – siła, sałatka – witaminy, piwo – elektrolity :-)
Dalszą część wieczoru wypełniły nam rozmowy i przeżywanie radości minionego dnia.
Dzień 3
O trzeciej nad ranem obudziło nas ciężkie sapanie jakiegoś zwierzęcia.
Byliśmy rzekomo dogadani z niedźwiedziami, więc co to mogło być?
Próbowaliśmy bez wychodzenia z namiotów spłoszyć zwierzę, ale gdzie tam, uparte bydle przysuwało się w naszym kierunku, ciągle nas obwąchując.
Postanowiłem, że sprawdzę co to za bestia. Początkowo myślałem, że to jeleń i trochę się obawiałem jak zareaguje na wychylającego się człowieka z latarką. Na szczęście, nocnym intruzem okazała się krowa właścicieli.
Rozbijając wieczorem namioty, zgarnęliśmy z pola świeże sianko i ułożyliśmy sobie pod naszymi sypialniami. Było miękko i pachnąco. To skusiło biedną krowę, by nas w nocy odwiedzić.
Choć krowa była słowacka, znakomicie się dogadaliśmy po polsku i krowa poszła sobie w inny rejon pastwiska.
Z niedźwiedziami byliśmy dogadani, z krowami też, więc dalsza część nocy upłynęła już spokojnie.
Rano zjedliśmy bogate śniadanie, zwinęliśmy bambetle i ruszyliśmy w kierunku ojczyzny.
Ja już nie mogłem uzupełniać się chmielowymi elektrolitami z racji bycia kierowcą, ale chłopaki nie mieli podobnych ograniczeń, więc na 10 kilometrze, tak na pożegnanie ze Słowacją, wychylili po jednym małym.
Dotknęliśmy granicy.
To oznaczało bliski koniec wyprawy.
Na trzeci dzień mam tak, że kręci mi się wyśmienicie. Nieważne ile kilometrów mam w nogach, trzeci dzień jest przełomem i mógłbym pewnie tak kręcić aż do Chin.
Wjechaliśmy na Gubałówkę. To było pożegnanie z Tatrami.
Byliśmy świadomi, że to była pierwsza wyprawa w tym roku i tylko pod tym warunkiem ją zakończyliśmy.
Przed ostatnim zjazdem do Poronina, każdy sfotografował swojego, wiernego rumaka na tle pięknych gór, które towarzyszyły nam w tej podróży, dając ucztę dla oczu. Czasem Tatry dawały nam się poznać w nogach… zwłaszcza w pierwszy dzień.
Są śmiałkowie, którzy ten odcinek robią w jeden dzień. Jestem pełen podziwu dla nich, bo poza kilometrami, które muszą pożreć, jest jeszcze 3500 m przewyższeń. Niemniej, być w tym miejscu i nie celebrować tych widoków, chwil tam spędzonych, jest dla mnie wielce niezrozumiałe.
Na koniec wrzucam ujęcie Tatr widziane chmielowym okiem…
… i kapliczkę tej wyprawy. Choć wolałbym tu wrzucić najpiękniejszy ołtarz świata z Śtrbske Pleso, ale żeby się nie powtarzać, to wrzuciłem stary kościółek z Zakopca.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.