Zanim na dobre skończyły się wakacje, udało się wyszarpać życiu porządny, słoneczny dzień. To był czwartek i powinienem być uwikłany w czynności zawodowe, ale okazje pogodowe będą coraz rzadsze w tym roku, więc wszelkie gratki należy bezwzględnie wkładać do kieszeni ze wspomnieniami.
Do ucieczki od życia udało mi się namówić Marcina i Sebastiana.
W miarę wcześnie, ale nie o nieprzyzwoitej porze, umówiliśmy się na dworcu PKP Kielce, aby ruszyć pociągiem w kierunku Jędrzejowa, a stamtąd na rowerach niebieskim szlakiem do Kielc.
Kliknij na mapę >>>>>
Jazda pociągiem dobrze nam się kojarzy, bo często rozpoczynamy w ten sposób nasze przygody.
Przyznam się baz bicia, że nie doceniałem Jędrzejowa. W tym sporym miasteczku mieści się naprawdę kilka fajnych atrakcji. Spokojnie można tu spędzić dzień i się nie nudzić.
Zanim ruszyliśmy na szlak, Marcin pokazał nam dworzec czynnej kolejki wąskotorowej.
Kolejką można przejechać się do Pińczowa i przy okazji wziąć udział w fajnej imprezie.
Na dworcu czeka garść informacji na temat historii tego miejsca.
Kolej wąskotorowa nie była w naszym planie, więc ruszyliśmy na rynek w Jędrzejowie, skąd startuje niebieska krecha w kierunku Kielc.
Zanim dotknęliśmy punkt startowy, zapełniliśmy żołądki niezbyt wysublimowanym specjałem lokalnej kuchni ;-)
Jakby się zastanowić, to stosunkowo długo się zbieraliśmy, żeby wyruszyć na szlak.
Po przejechaniu zaledwie dwóch kilometrów, na szlaku spotkaliśmy niezwykłą atrakcję. Wzniesiony w XII wieku klasztor Cystersów.
Śmialiśmy się, że Jędrzejów nie chce nas tak łatwo wypuścić, ale to jest atrakcja, której nie można obojętnie ominąć.
Marcin opowiedział mi historię klasztoru i architektoniczne niuanse budowli, więc łatwiej było podziwiać to niezwykłe dzieło sztuki.
Wokół klasztoru, w ogrodzie, była ustawiona droga krzyzowa.
Gdy zwiedzaliśmy to miejsce, czułem się jakbym przeniósł się na tereny słonecznej Italii.
Wkoło panował południowy klimat. Pewnie przyczyniły się słońce i specyficzna dla południa hodowana roślinność.
Nie specjalnie lubię muzea i zabytki, ale wnętrza klasztoru mnie powaliły.
Na klasztornych murach można było pooglądać dokonania XIX i XX wiecznych graficiarzy.
W końcu opuściliśmy Jędrzejów.
Trasa wiła się po lasach i polach. W zasadzie do Małogoszczy zero przewyższeń. Miły i obfitujące w przyrodnicze doznania szlak.
W Złotnikach napotkaliśmy kolejną budowlę sakralną.
Budowli strzegli dwaj mężczyźni, którzy na wieść o tym, że zrobię zdjęcie ołtarza przyjęli urzędniczą postawę i zażądali pozwolenia od proboszcza.
Robiąc kilka zdjęć, w tle wyjaśniałem im, że takiego nie mam i co muszę zrobić, żeby mieć, a poza tym, robię tylko zdjęcia, to przecież nie jest forma kradzieży. Panowie sami za bardzo nie wiedzieli co ze mną zrobić i zastanawiając się nie spostrzegli, że już miałem zdjęcie, które mnie zadowalało.
Grzecznie przeprosiłem i opuściłem wnętrze kościoła.
W Pierzchnicy, tuż obok zalewu, napotkaliśmy stary młyn. Chyba mam fioła na punkcie młynów, bo nie mogę spokojnie minąć żadnego.
Zawsze muszę wleźć i choćby jedno zdjęcie zabrać ze sobą.
Ten młyn był zarośnięty po stronie mechanicznej, a część mieszkalna była dobrze zaryglowana przed niepożądanymi gośćmi takimi jak ja. Ale gdzieś tam zawsze łapkę wsadzę i jakieś zdjęcie uda się zrobić.
W Żarczycach odszukaliśmy sklep spożywczy, aby wyregulować gospodarkę wodną w naszych organizmach.
Z wiejskimi sklepami w dni robocze jest tak, że ekspedienci nie włączają lodówek, bo czerpią prąd, a klientów jakby kot napłakał. Toteż dopiero w trzecim sklepie zakupiliśmy zimne piwo, które wcale bardzo zimne nie było, bo lodówka została włączona godzinę wcześniej.
Ruszyliśmy dalej połykać szlak.
Często spotykam ustawione na polach stare maszyny rolnicze. Raczej są nieużywane i mam wrażenie, że mają charakter muzealny dla właścicieli. Stanowią bardzo fajną ciekawostkę na trasach.
Dojechaliśmy do Małogoszczy.
Co mogę o tym miejscu napisać. Bardzo fajny rynek, zimnych napojów brak ;-)
Ostatni etap niebieskiego szlaku, to szczyt góry Czubatka.
Cieszyłem się, że pokonaliśmy ten szlak właśnie od strony Jędrzejowa, bo z Czubatki zjazd w kierunku Kielc jest dużo fajniejszy i daje kupę radochy. W drugą stronę na rajderów czekają tylko ciernie, typowa roślinność w tej części gór świętokrzyskich, która potrafi zepsuć humor piechurowi, a co dopiero rowerzyście.
O widokach z tego szczytu można zapomnieć. Na poniższym zdjęciu pokazane jest jedyne sensowne miejsce, w którym coś widać, ale tyłka to nie urywa.
Dojechaliśmy do końca niebieskiej krechy.
Byłem smutny, że się już skończyła, ale niezawiedziony.
Trasa jest łagodna i gdyby nie była aż tak długa i utrudniona górą Czubatka, to chyba zabrałbym na tę wyprawę moją siedmioletnią córkę.
Na koniec wrzucam kapliczkę tej wyprawy.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.