Lasu mi się chciało bardzo. Ta myśl wierciła mi czaszkę od wielu dni. Aż pewnego dnia, pojawił się czas, który bez konsekwencji zagrabiłem tylko dla siebie.
Z soboty na niedziele nie mogłem zasnąć.
Chodził mi po głowie plan, że do lasu zrobię sobie trek. Myślałem o rowerze, ale obiecałem lewej nodze, że dam jej jeszcze odpocząć… niech się wykuruje do końca.
Problem z trekiem jest taki, że to długo trwa i podczas chodzenia, lewa noga mogłaby się oburzyć, że nie dotrzymuję obietnic.
Za oknem temperatura już pozwalała uruchomić inny, szybki transport do lasu – SZERSZEŃ.
W sumie to ucieszyłem się na tę myśl, bo to pozwoli mi przećwiczyć połączenie motocykla z noclegiem na dziko, który jak tylko mam możliwość, ćwiczę w różnych konfiguracjach.
W niedziele wstałem o 6:00 rano. Chciałem mieć jak najwięcej czasu na zabawę dla dużych chłopców.
Wyruszyłem w poszukiwaniu idealnego miejsca na pobyt, a miało ono spełniać następujące warunki: woda, plaża, drzewa, i łatwy dostęp dla kiepskiego motocyklisty.
Znalazłem takie miejsce, lecz delikatnie mnie rozczarowało.
Zamiast wody był lód, a miejsce spowite było zimnym, silnym wiatrem.
To wietrzysko było cholernie zniechęcające, więc postanowiłem spędzić czas w leśnej ciszy, takiej dźwiękowej, no i wietrznej.
Zastosowałem zasadę trzech zakrętów, czyli skręciłem w las, potem skręciłem jeszcze dwa razy. To pozwala uniknąć niepotrzebnego towarzystwa.
Rozbiłem hamak i pomyślałem o śniadaniu.
Tego dnia miałem ze sobą łazanki czy jakoś tak to się nazywa – makaron, kapusta, grzyby i pewnie coś jeszcze, ale to już jest słodka tajemnica mojej ukochanej żony.
Ja swoje zdolności kulinarne ograniczyłem do odgrzania tej potrawy na buscraftowej kuchence na drewno, wykonanej z ociekacza dla sztućców.
Kiedy zająłem się pożeraniem dzieła mojej żony, na ogniu warzyła się zielona herbatka.
Popijając zielonkę położyłem się w hamaku. To był perfekcyjny moment.
Cisza nie pozbawione leśnych dźwięków, widok korony drzew, przebijających się chmur i zielona herbata.
Leżenie jest fajne, ale wzywała mnie przygoda.
Dowiedziałem się, że moi rowerowi ziomale są w trasie i że zatrzymają się na dłuższą chwilę w Św. Katarzynie.
Szybko zwinąłem obóz, zatarłem ślady mojego pobytu i ruszyłem w stronę Kaśki.
Spotkaliśmy się w knajpie, chyba jedynej, a na pewno upodobanej przez kieleckich motocyklistów i rowerzystów.
Siedzieliśmy, śmialiśmy się, aż nadszedł czas rozstania.
Wracałem do domu z głową pełną myśli. Zadawałem sobie pytanie: co tak naprawdę jest prawdziwym bogactwem? Oczywiście znałem odpowiedź, ale lubię utwierdzać się w przekonaniu, że człowiekowi niewiele do szczęścia jest potrzebne, że prawdziwego piękna życia nie da się kupić za żadne pieniądze.
Zdrowie, rodzina, przyjaciele i wolny czas, to jest prawdziwe bogactwo. Ten kto to ma, nie potrzebuje nic więcej… no… poza paroma gadżetami ;-)
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.