8 lipca 2016 roku. Moje urodziny. 44 wiosny.
To był dobry dzień, jeden z tych najfajniejszych.
Wszystko zaczęło się od fejsbukowych życzeń. Nigdy do nich nie przywiązywałem wagi, bo wiadomo… aplikacja, która przypomina o urodzinach… trochę to żenujące. Z drugiej strony, nikt nie ma obowiązku pamiętania o czyichś urodzinach, zwłaszcza jeśli ten ktoś nie jest kimś szczególnie bliskim. Toteż, żeby było ciepło można niezobowiązująco komuś wysłać kilka dobrych słów.
Tak więc, posypały się życzenia i było mi szalenie miło, odebrałem też kilka niezwykłych rozmów telefonicznych. Tak upłynął mi dzień.
Wieczorem było zaplanowane Nocne Wycie Wilczków – odsłona pierwsza.
Idea powstała po to, by wyrwać małych ludzi z zaciskających się objęć komputera. W końcu mamy doświadczenie w szlajaniu się po krzakach, więc dlaczego nie wszczepiać tych umiejętności potomnym?
Oczywiście ciągle wydarzenie przekładaliśmy, bo nam dorosłym ciężko znaleźć właściwy moment, by zebrać się we konkretnym gronie.
Pomimo wielu przeciwności, udało nam się utworzyć ekipę i wyruszyliśmy w teren.
Żeby nie skakać na głęboką wodę ustaliliśmy, że ten pierwszy raz, to będzie w bezpiecznym miejscu. Chodzi o to aby skalibrować psychikę.
Wieczorkiem usiedliśmy wspólnie przy ognisku.
W ruch poszła gitara. Dzieciaki szybko się zawinęły do namiotu, więc został uruchomiony repertuar muzyczny bez zbędnej cenzury.
W nocy zerwała się burza… taka z piorunami i ulewą.
Dzień nie był upalny, więc nie spodziewałem się trąb powietrznych. Ale błyski i grzmoty dawały naszym podopiecznym zajawkę porządnych emocji.
Rano dzień przywitał nas słońcem.
Jedynym materiałem palnym, który nadawał się do rozpalenia po mokrej nocy, były zebrane przez dzieciaki szyszki. Zrobiła się z tego kupka żaru, która z łatwością pochłaniała mokre drewno.
Nikomu się nie spieszyło. Dzieciaki miały kupę radości… my zresztą też.
Nasze wspólne rozmowy przypominały filmy animowane dla dzieci, wyświetlane w kinach. Inaczej były pojmowane przez dzieci, a inaczej przez dorosłych… kupa śmiechu.
Na koniec chcę się pochwalić niezwykłym prezentem, który otrzymałem od tajnej grupy.
Gadżet do pieczenia kiełbasy. Dlaczego włośnie on? To długa i zawiła historia znana tylko tajnej grupie.
Muszę przyznać, że w swoim życiu widziałem wiele fajnych wyprawowych gadżetów, ale czegoś takiego nigdy.
Po złożeniu jest na tyle mały, że wchodzi do każdego plecaka i nie zajmuje dużo miejsca.
Za to po rozłożeniu jest na tyle długi, że bezproblemowo załatwia pieczenie w ogniu trzech, prostopadle nałożonych, standardowych kiełbas.
Kijaszek zrobił Wojtek, mój kumpel, który buduje motocykle. Parę razy opowiadałem o nim na stronach tego bloga.
Gadżet jest wykonany w stylu oldschoolowym.
Nierdzewka, drewno, miedziany nit i stylizowana skóra.
Na skórze został wybity napis „ZAWSZE NA LUZIE” :-)
Wojtek dla tajnej grupy zrobił wiele super gadżetów i zastanawiam się dlaczego nie robi tego masowo :-)
I tak już naprawdę na sam koniec, chcę bardzo dziękować wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że ten dzień był wyjątkowy.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.