Turystyczny szlak pieszy zielony i czarny z okolic Nowej Słupi miałem od dawna zaplanowany. Czekałem tylko na kilka warunków, które w piątek spełniły się perfekcyjnie. Po wyjściu z pracy, pojechałem bezpośrednio samochodem do Łagowa. Ukochana ‚pozwoliła’ mi swawolić i hasać po górkach bez umiaru. Mnie namawiać dwa razy nie trzeba.
KLIKNIJ NA MAPĘ >>>
W Łagowie zaczyna się, bądź kończy, zielony szlak turystyczny, pieszy.
Ostatnio dużo dowiaduję się na temat świętokrzyskich szlaków. Niektóre z nich nazwane są imieniem osób mających ogromny wkład krajoznawczy i nie tylko, w województwie świętokrzyskim. Szkoda, że tego nie wiedziałem wcześniej, bo jeżdżąc szlakiem imienia tych osób, mógłbym czegoś więcej się o nich dowiedzieć, niż tylko imię.
Akurat szlak zielony i czarny, którymi podążałem tego dnia nie mają żadnego imienia. Hmm… kto wie… może kiedyś będą nosiły moje imię? Pewnie musiałbym się bardziej zaangażować w rozwój turystyki świętokrzyskiej, niż oranie tych szlaków oponami mojego roweru.
Początek zielonej krechy był… yyy… no nie chce powiedzieć nudny, ale fajnie wprowadzał do przygody czekającej mnie na czarnej kresce.
Przede wszystkim, na odcinku do Nowej Słupi odgrywała główną rol pogoda. Nie było przesadnie upalnie, ale jechałem z gołymi nogami. Miło było czuć powiew wiatru na obrośniętych girach :-)
Prosta jak drut droga na Wale Małacentowskim.
Na Kobylej Górze jest skrzyżowanie z czerwonym szlakiem im. Edmunda Massalskiego. Czerwona krecha dobrze mi się kojarzy i wiem, że pojawię się na niej ponownie, jak tylko herbatnik Witek naprawi kolano i złapie wystarczającą formę do zmierzenia się z tym szlakiem.
Z Kobylej Góry jest nawet fajny zjazd techniczny, który w zasadzie kończy przygodę z tym szlakiem. Dalej jest już tylko klimatyczny mostek, widoczek i asfalcior do rynku w Nowej Słupi.
Koniec zielonej krechy i początek czarnej jest dobrze zamaskowany jakąś przedziwną konstrukcją, która występuje także na innych słupach. Próbowałem jakoś odsłonić oznakowanie szlaków, by potomni nie mieli problemu z odnalezieniem tego miejsca, ale konstrukcja ze mną wygrała. Poza tym, lekalesi zaczęli mnie odbierać jako bezczelnego wandala, więc odpuściłem. Pewnie te konstrukcje są nosicielem okolicznościowych ozdób.
Czarny szlak od razu dał się polubić. Od pierwszych kilometrów czuje się na nim klimat gór świętokrzyskich.
Są na nim przygotowane miejsca, w których można odpocząć i nasycić się widokami.
Zaraz za Nową Słupią wjeżdża się w teren.
Chełmowa Góra, to krótka zabawa. Las na tej górze ma swoje lata.
Uwielbiam stare drzewa. Lubię sobie wyobrażać czego też one były świadkiem.
Wąwóz i znowu zjazd… niestety króciutko :-(
W drodze do Grzegorzowic znowu otaczają super widoki
W Grzegorzowicach jest kompleks starych zabudowań. Początkowo wjechałem do jakiegoś parku, ale szybko zorientowałem się, że był to teren już prywatny. Miałem pozwolenie zdziwionego właściciela na obejrzenie parku, ale nie chciałem robić siary i kontynuowałem podróż czarnym szlakiem. Za to kompleks gospodarczy był wystawiony do ogólnego zwiedzania. Takich miejsc obojętnie nie omijam.
Z Grzegorzowic już tylko zostaje droga na Szczytniak, ale po drodze nie można powiedzieć, że jest nudno.
Szczytniak, to mocne wyzwanie. Przebiega przez niego czerwony szlak, ale czarna krecha prowadząca na szczyt, wydaje się bardziej skomplikowana.
Najpierw kilometr solidnego błotka. Jazda praktycznie niemożliwa, no chyba że ktoś lubi wyglądać jak ostatnia fleja.
Potem gołoborze. Jadąc czerwonym szlakiem, gołoborze podziwia się z góry, a w zasadzie się je mija. Za to czarna krecha daje fizycznie doświadczyć to rumowisko skalne. Trzeba się po tych kamulcach wspiąć na sam szczyt.
Na Szczytniaku kończy się czarny szlak. No ale do domu trzeba wrócić. Ja zaliczyłem kilometrowy zjazd czerwoną krechą.
Kolejny kilometr czerwonej kreski, to dramat. Zero oznaczeń, zero czegokolwiek… nawet samego szlaku. Właśnie w tym miejscu, w poprzednim sezonie, przez godzinę błądziliśmy z Wojtkiem w poszukiwaniu jakiegoś sensownego kierunku.
Około dwieście metrów przed drogą, która miała mnie wyprowadzić z tego leśnego koszmaru, usłyszałem szelest liści i jakby tupanie czegoś ciężkiego. Wiedziałem, że to nie jest człowiek, bo ktoś musiałby się bardzo starać zachowywać w tak dziwny sposób. Wydawało się, że to też nie był dzik, bo to tupanie wydawała zdecydowanie cięższa istota. I gdy tak w ciszy i skupieniu analizowałem przedzierające się coś w moim kierunku, doszedłem do wniosku, że nie jestem aż tak ciekawy, aby dowiedzieć się co to może być. W jednej chwili przestało przeszkadzać mi błoto i gęste krzaki. Szybko przedarłem się do zalążków cywilizacji.
Czy byłem bezpieczny?
W pierwszej wiosce Piórków dopadły mnie dwie watahy małych piesków. Z jednymi podjąłem walkę, bo mnie wnerwiły, a drugie olałem.
Tuż przed wsią Wiśniowa, wyskoczył przede mnie pies postury owczarka kaukaskiego. Wyglądał na składaka, ale mimo to, bydle było wielgachne. Szczekając rozpoczął szarżę w moim kierunku. Zatrzymałem rower i stanąłem, wolno sięgając po nóż. Generalnie, nie miałem żadnych szans, ale też nie miałem nic do stracenia. Niemniej, pies odwrócił się i w milczeniu wrócił na swoją posesję.
Do tej pory nie mam pojęcia dlaczego to bydle zrezygnowało z dalszego ataku. Mogę się tylko domyślać powodu.
Później już spokojnie dotarłem do samochodu.
Oba szlaki, zielony i czarny są bardzo dobrze oznakowane. Czarny ma niewielką dziurę ‚oznaczeniową’ w okolicach Starego Skoszyna, ale wystarczy trochę cierpliwości, aby się szybko odnaleźć. Jest tak dużo oznaczeń, że w ogóle nie używałem nawigacji.
Oba szlaki, poza Szczytniakiem, są wymagające, ale do przejechania przez średnio zaawansowanego rowerzystę.
No a Szczytniak… rower na plecy i heja :-)
Na koniec przedstawiam kapliczkę tej wyprawy.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.