wyprawa – dzień 7 i 8

Wyprawa: dzień 7

Zerwałem się o 6:00 rano. Nie chciało mi się spać i z resztą nie mogłem. Tego dnia miałem do przejechania 730 km, z czego ok. 430 km po drogach krętych i zatłoczonych.
Pożegnałem się z Martą i Marcinem, zakupiłem w Żabljaku bułkę, pasztet, mesę płynów i skierowałem motocykl do ostatniego punktu mojej wyprawy – most nad rzeką Tara.

78

Tam zakąsiłem nabytą bułkę z pasztetem i pognałem w stronę domu.
Drogę już znałem. Przypominałem sobie miejsca w których robiłem postoje, żeby zrobić zdjęcie, czy też pozostawić coś po sobie ;-)
Coraz śmielej jechałem, ale jak się okazało nie zbyt śmiało. Na serpentynach przed granicą Montenegro – Serbia wyprzedzili mnie dwaj Włosi na dużych BMW GS. Próbowałem się ich trzymać, ale szybko znikli mi na dobre. Byłem pod wrażeniem jak włoscy motocykliści mają zaufanie do przyczepności opon swoich maszyn i do tego, że za zakrętem nie czai się niespodzianka.
Na jakimś stopie obejrzałem sobie moje oponki… były pozamykane.

79

Granicę MN-Serbia przejechałem gładko i bez kolejki. Co prawda, sznur samochodów był krótki, ale nie chciałem przyzwyczajać kierowców puszek, do wizerunku grzecznego motocyklisty.
W Serbii zacząłem wykorzystywać fakt, że kierowcy starają się jeździć przepisowo, toteż pozwalałem sobie na jazdę po ciągłej linii i delikatne naginanie przepisów ruchu drogowego. Gdzieś po drodze pozbyłem się zasad, którymi zawsze się kierowałem podczas jazdy na motocyklu, niemniej zachowywałem ostrożność. Nie działałem skrajnie głupio, ale powoli wkradała się w moją jazdę brawura.
W Nowym Sadzie jakoś zlekceważyłem wcześniejszy zjazd na autostradę i pojechałem przez centrum miasta. Natrafiłem na ciekawostkę, dotyczącą mojego zawodu. Most kolejowo-drogowy.

80

Kiedy kolej nie wykorzystuje mostu, korzystają z niego samochody w ruchu wahadłowym. Taka budowla jest jedyną w Europie.

Nie chcę się zbytnio rozpisywać na temat drogi powrotnej ponieważ miała ona bardzie charakter psychologiczny niż poznawczy.
Zacząłem podsumowywać ten wypad. Miałem na to ponad 100 km serbskiej, zupełnie pustej autostrady, na której nic ciekawego się nie działo.
Kiedy zbliżyłem się do granicy z Węgrami minąłem kolejkę składającą się z 50 puszeczek. Celnicy zorganizowali przetrzep wszystkich pojazdów.
Jedyny wjazd na granicę, który był wolny, przeznaczony był dla urzędników państwowych. Oczywiście udając, że kompletnie nie wiem o co chodzi wpasowałem się w wolną bramkę.
Dojeżdżam, wciskam hamulec i mój umysł osiągnął apogeum zdziwienia. Pod prawym butem nie było stopki hamulca. Ponieważ nie jechałem jak idiota, wyhamowałem bezpiecznie z pomocą przedniego hamulca. Serbska celniczka, która była niepocieszona moją obecnością na tej bramce, zmieniła nastawienie kiedy zobaczyła, że łapach dzierżę kawałki motoru. Zabrała mi paszport, klepnęła pieczątkę i kazała wrócić do kolejki poddać się procedurze przeszukania. Ja jej oznajmiam z czarującym uśmiechem, że właśnie się dowiedziałem o tym, że mój ukochany motocykl cierpi, a ja wraz z nim. Uśmiechnęła się, kazała otworzyć jedną z sakw i podniosła rządowy szlaban, przepuszczając mnie na węgierską stronę.
Po stronie węgierskiej, kiedy zobaczyli mnie celnicy, kazali jechać bez zatrzymywania.
Zjechałem na przyległy do granicy parking i w związku z zaistniałą nową sytuacją, zacząłem się zastanawiać nad dalszym planem.
Utrata nożnego hamulca to poważna sprawa. Droga hamowania wydłuża się o ok. 10-20%. Przy prędkości 100 km/h to może być 10 m. Poza tym podczas jazdy towarzyszy uczucie jakby się wyskoczyło z samolotu bez spadochronu…
Zbliżała się noc.
Nie mając nadziei, że wymyślę coś sensownego, zablokowałem czujnik hamulca nożnego, wskoczyłem na moto i spokojnie pojechałem autostradą w kierunku Budapesztu.
Przed obwodnicą stolicy Węgier nawi pokazała mi kamp Galopp Major.
Było kilka minut przed 21:00. Kamping był wyśmienicie przygotowany na przybycie turystów wszelkiej maści. Akurat załapałem się na kolację, która składała się standardowo z kurczaka i miksu sałatkowego. Na przepłukanie mordy dostałem piwo, jedyne w wyborze.

81

Żarcie było cudowne, za to piwo okazało się ścierwem z klasy stary kalosz.
Po 22:00 rozbiłem namiot i podziękowałem Panu za to, że zgodził się ze mną siedzieć na motorze podczas tej wyprawy. Pomyślałem sobie, że ten hamulec nie odpadł przypadkowo. Że chyba za bardzo sobie poczynałem na drodze i nadszedł czas, żeby powrócić do nienaruszalnych zasad, ustalonych na początku mojej motocyklowej przygody.
Przygotowałem zielonkę i położyłem się próbując znowu coś naskrobać w swoim notesie… na próżno. Znowu pokonał mnie sen.

Wyprawa: dzień 8

6:00 rano.

82

Dzień rozpocząłem od rutyny: mycie, pakowanie, nawodnienie organizmu i tuż przed odpaleniem moto prośba o pomyślną drogę. Tego dnia miałem do przejechania ok 600 km, z czego 400 km po zwykłych drogach z towarzystwie jednego hamulca :-(
Rozważałem naprawę usterki w jakimś warsztacie ślusarskim na Słowacji – kraj w którym łatwiej się dogadać. Zastanawiałem się też, czy samemu coś nie wykombinować z tego co aktualnie posiadałem przy sobie (survival kit), ale uznałem, że maksymalnie zwolnię i nie będę tracił czasu na jakieś prowizorki.
Na autostradzie poczułem lekkie smeranie w żołądku. Dobrze znałem to uczucie. Wiedziałem co mnie czaka za kilka godzin – silny skurcz… i jeśli nie potraktuję żołądka miętą, skończy się kilkugodzinnym cierpieniem. Dlaczego tak się dzieje? Ogólnie wsuwam w ciągu dnia tony owoców i warzyw… może nie podczas tej wyprawy, ale tak ogólnie. Rzadko to myję, nie obieram ze skóry. Raz na rok, czasem częściej, mój żołądek się buntuje i to cała historia.

Tego dnia mocno się zachmurzyło.
Czytając wiele relacji z wypraw do Albanii, w rejonie Słowacji i Węgier praktycznie wszystkim towarzyszyła ulewa. Na Węgrzech, jakoś mi się upiekło, choć po prawej i po lewej stronie drogi ostro się błyskało.
Na Słowacji żołądek ostro dawał o sobie znać. Zjechałem na stację i zjadłem kilometrową bagietkę, wypchaną jakimś mięsiwem, jajcem i warzywami. Dobre było, ale to nie była metoda na moje utrapienie.
Na granicy polsko – słowackiej ból był okrutny. W koło pachniało lasem, a ja nie potrafiłem się z tego cieszyć. W jakiejś mieścinie – Tylicz niemalże wyjąc z bólu, dotarłem do apteki. Kupiłem Nospę i Apap. Zanim wsiadłem na moto odbyłem ciekawą rozmowę z czterema, lekko zachwianymi lokalesami. W innych okolicznościach byłobym szczęśliwy dyskutując z aborygenami, ale jedyne o czym marzyłem, to rzucić się na ziemię i zwinąć się w kłębek.
Jechałem w kierunku Mochnaczki Niżnej. Tam jest fajny parking przy cerkwi i spokojnie mogłem położyć się w cieniu, ale nie dałem rady. Zaraz za Tyliczem zjechałem na jakieś obskurne pobocze.
Nie jestem zwolennikiem chemii, ale okoliczności były wyjątkowe, toteż z przykrością zżarłem dwie nospy i jeden apap. Rozebrałem się prawie do naga, bo lało się ze mnie od upału i jakiejś chwilowej gorączki. Zaciskając zęby czekałem. Widziałem zdziwione gęby przejeżdżających obok kierowców, ale umówmy się… to akurat miałem głęboko w dupie.
Po 10 minutach nadeszła ulga… przepiękne uczucie. Znowu mogłem cieszyć się jazdą. Niestety… środek przeciw bólowy nie działał na tyłek, a ten zaczynał rządzić i wyznaczał coraz częstsze postoje.
Żeby nie było zbyt kolorowo, za Nowym Sączem spotkała mnie super ulewa, taka jaka występuje w maju, lub czerwcu. Ogólnie mnie to nie zdziwiło… śmiałem się. Na początku chciałem ją zbagatelizować, ale nie da się być obojętnym wobec ściany wody.
Cały przemoczony zjechałem na przystanek i ubrałem strój przeciw deszczowy. Generalnie za późno, ale pomyślałem, że skoro już jestem mokry to w jakiś sposób zabezpieczy mnie to przed zimnem. Ubranie ‚kondoma’ (bo tak jest pospolicie nazywany przez motocyklistów ten strój) zajęło mi 20 min. W tym czasie ulewa poszła dalej. Mogłem znowu kontynuować swój powrót do domu. Po 500 m okazało się, że asfalt jest suchusieńki, świeci słońce, a niebo po horyzont jest cudownie błękitne… kolejne 20 min aby zdjąć i spakować kondoma. Takie sytuacje nigdy mnie nie irytują. Ja i moja Ukochana wiemy, że jeśli musimy się gdzieś wrócić, lub coś nas zatrzymuje, to znaczy, że na coś się spóźnimy. I nigdy nie chcemy wiedzieć na co :-)
Ostatnie 100 km to jazda na stojąco, lub z przerwami co 20 km. Najbardziej popularną myślą w głowie był mój tyłek. Jest tyle ciekawostek o których można pomyśleć… no choćby o produkcji mydła w płynie, czy lotach międzyplanetarnych. Może wymyśliłbym coś, co mógłoby zrewolucjonizować świat, a potem otrzymać nagrodę Nobla… ale nie. W głowie kołatała się wielka boląca dupa. To doświadczenie zapamiętam na długo…
Do domu dotarłem na 19:00. Z ukochaną witałem się od 100 km na każdym postoju. W końcu mogliśmy wpaść sobie w ramiona… niestety, nie na długo. Podobno cuchnąłem niemiłosiernie. Ja uważałem, że nie… ale mogłem niechcąco się przyzwyczaić przez te parę dni ;-)