Wyprawa: dzień 3
Wygramoliłem się z namiotu o godzinie 8:00. Uważałem, że po dwóch dniach męczącej jazdy zasłużyłem na późną pobudkę.
Na kampie panował istny chaos.
Jedni się pakowali, inni szli już na spacer do Parku Durmitor, a jeszcze inni zmierzali ze sprzętem do wspinaczki na skałki. Generalnie, kamp pustoszał w mgnieniu oka. I wtedy mnie zatkało…
Widok jaki mnie otaczał był powalający. Jakieś 5 minut stałem z otwartą gębą, bez ruchu i nie mogłem się napatrzeć.
Teraz zrozumiałem czym była wczorajsza, kosmiczna muzyka. Dźwięk odbity od gór leżących w różnych odległościach, niezakłócony żadnymi przeszkodami, docierał do moich uszu w nierównych odstępach czasowych…
Nie spieszyło mi się. Tak naprawdę, to całą tę wyprawę mógłbym spędzić w tym miejscu i się wpatrywać w otaczający mnie pejzaż. Ale wiedziałem, że to jest marna namiastka, że najpiękniejsze jest przede mną i trzeba się ruszyć.
Podczas pakowania wlałem w siebie pierwszy litr płynów uzupełniających. Kolejne zakupiłem w Żabljaku.
Zauważyłem, że rano chce mi się jeść. Postanowiłem wykorzystać ten fakt i poszedłem do restauracji napchać trzewia na cały dzień. Poprosiłem o wielki obiad… cokolwiek. Kelner odpowiedział, że teraz może mnie uraczyć kawką i ciastem. Obiady wydawane są dopiero po 12:00, ale zna lokal, który może polecić i tam z pewnością coś zjem – Old Wolf.
Poleconym lokalem okazała się drewniana buda ze stolikami wystawionymi na zewnątrz. Pomyślałam, że ów kelner zakpił sobie ze mnie, niemniej, zaryzykowałem gościnę w tym miejscu.
Poprosiłem nowopoznanego kelnera o mięcho, miks sałatkowy i pieczywo. Ten odpowiedział, że z mięcha ma krowę i świnię – dosłownie smoked meat. Nie wiem dlaczego skojarzyłem to z grillem, ale tak skojarzyłem, więc wziąłem.
Odymionym mięsem okazało się jakaś wędzona, słona surowizna.
Pierwszy kawał wpakowałem do gęby i żułem przez pięć minut… błąd. Zęby tego nie rozrywały tylko miażdżyły. Szczęka mnie bolała, a mięso nadal było w jednym kawałku.
Kolejną porcję padliny podzieliłem na mniejsze kawałki, wkładając do jamy ustnej w chlebem.
Czułem, że tracę czas mordując się z tym zamówieniem, więc zjadłem sałatkę, chleb i przekąsiłem kawałkami mięsiwa, ale i tak połowę zostawiłem.
Ruszyłem w drogę. Za cel obrałem sobie Park Durmitor, a dokładniej – miejscowość Trsa.
Od samego początku trasa nabierała uroku… im dalej tym widoki były piękniejsze. 40 km odcinek, od początku do końca był wart wszelkich niewygód, jakie się przeżywa jadąc tu z Polski.
Droga wiodła przełęczami. Była wyasfaltowana i wąska, ale bezpieczna. Nie było barier czy innych zabezpieczeń. To są góry. Ktoś kto wjeżdża w tę krainę musi mieć tego świadomość, więc bariery ochronne powinien mieć w głowie.
Nie piszę już nic na temat tego miejsca, bo co bym nie napisał i tak nie uda mi się oddać klimatu. Niech zdjęcia przemówią.
Miejscowość Trsa to świetna baza wypadowa dla turystów górskich i zresztą jest tak traktowana. Ale ma jeszcze swój smaczek, który uwielbiam.
Spotkałem dwóch Czechów jadących na KTM 990 Adventure i BMW 1200 GS. Jeden i drugi wysoki jak wieża. Zgadaliśmy się (odpuszczając sobie angielski), że jadą następnego dnia do Theth w Albanii i jeśli chcę się przyłączyć, to muszę być o 9:00 rano na przejściu granicznym niedaleko miejscowości Gusinje.
Ucieszyłem się, bo spełniłem tym samym warunek mojej Ukochanej, że nie będę samotnie jeździł po górach w Albanii.
Oni pojechali do Żabljaka, a ja w kierunku jeziora Pivśko.
Rozpoczął się zjazd w dolinę. Piękne serpentyny, tunele wykute w skale… esencja motocyklowej podróży.
Pełen wrażeń pojechałem w kierunku Żabljaka, ale od strony Niksicia. Sporo czasu poświęciłem na Park, więc było już późno. Kilometry uciekały, ale na mapie nie odnotowywałem przemieszczenia. W miejscowości Savnik zrobiłem postój na ułożenie racjonalnego planu.
Do Gusinje miałem ponad 130 km serpentynami. Część tej drogi wypadnie mi pokonać nocą. Posiadałem już doświadczenie z nocnej jazdy po serpentynach i wiedziałem, że czeka mnie ostra orka. Ciężko było, ale odpuściłem. Pomyślałem, że skieruję się na wybrzeże, a tam na pewno znajdę ekipę jadącą w góry do Albanii. Ustawiłem nawi na miejscowość Bar i ruszyłem. W Niksiciu zapadał już zmierzch. Wiedziałem, że za godzinę zajdzie słońce, więc pomyślałem o noclegu. Niksić to nieduże miasto. Niestety, kampu tam nie ma. To znaczy jest i nawet oznaczony, ale to rodzaj noclegu na dziko blisko osiedli. Czyli, musiałbym złamać kilka zasad noclegowania na dziko.
W między czasie na ów kamp przybyła para starszych ludzi na rowerach. Okazało się, że są to Nowo Zelandczycy i jadą dookoła świata. Ciuchy na nich ledwo wisiały. Oboje opaleni, szczupli… lekko wyczerpani. Mężczyzna nie był skory do rozmów. Zabrał się od razu do rozkładania namiotów. Czułem, że jest nieufny, lub nie chciało mu się gadać z kimkolwiek. Za to kobieta miała swego partnera gdzieś i poświęciła mi chwilę na rozmowę.
Opowiedziała mi o swojej przygodzie, wypytując też o moją.
Chciałem się do nich przyłączyć z noclegiem, ale nie podobało mi się sąsiedztwo tego miejsca. Tłumaczyłem swojej rozmówczyni, że jakoś nie czuję się tu bezpiecznie. Ona odparła, że spali w gorszych miejscach i jedyną zasadą jaką trzeba przestrzegać to pilnowanie swojego dobytku.
Nie przekonała mnie… ruszyłem w stronę wybrzeża. Nawi pokazała mi, że mam do pokonania ok 100 km i zajmie mi to 2 godziny… czyli znowu noc, znowu koszmar :-(
Za Pogranicą nad jeziorem Skader jechałem już w ciemnościach. Ostro wytężałem wzrok za jakimś kampem, ale nic takiego nie znalazłem. Postanowiłem nie marnować czasu na spytki, tylko ostro waliłem przed siebie.
W końcu dotarłem do Adriatyku. Była 21:00. Starałem się jechać wybrzeżem, rozglądając się za miejscem na nocleg.
Wjeżdżając w miejscowości nadmorskie do moich nozdrzy docierały niesamowite zapachy: olejki do opalania, perfumy damskie i męskie, przypalony grill i inne. Nadmorscy turyści wylegli na ulicę i rozpoczęli nocne życie. Właśnie to kocham w motocyklowej jeździe… zapachy!!!
Trochę kluczyłem w miejscowości Bar, aż dotarłem do przystani promowej. Ogólnie czuło się klimat jak z filmów ‚pamiętniki z wakacji’ emitowanych na Polsacie. Generalnie kicz, ale mający swój urok.
Podjechałem do portowych taksiarzy z pytaniem o kamping. Dali mi namiar na kamp w Buljarica, czyli 17 km.
Dotarłem tam. Pani na kampie wyceniła mój pobyt na 9 euro: person 3, moto 3 i tent 3. Pośmialiśmy się i wyszło 4 euro za wszystko ;-)
Rozbiłem namiot. Choć była godzina 22:00 czuło się upał.
W sklepie nieopodal kampu zakupiłem 2 dwa zimne browary z Niksicia. Poszedłem nad brzeg morza i tak przesiedziałem do północy układając plan na kolejny dzień.
Postanowiłem, że jadę do Kotoru i jeśli nie spotkam bikerów jadących do Albanii, to pomykam na Chorwację, a stamtąd w kierunku domu.
Drugiego piwa nie skończyłem. Zrobiło się w sekundę ciepłe, a poza tym, walczyłem ze zmęczeniem.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.