Wyprawa: dzień 2
Nie spałem dobrze tej nocy. Nowe warunki, doświadczenie… ogólnie wszystko nowe, więc nie byłem zdziwiony bezsennością. Niemniej, wstałem wypoczęty, pełen sił i wiary… to była dobra informacja.
Wykonałem, szybkie foto otoczenia i rozpocząłem procedurę – pakowanie.
Zamontowałem graty na moto, wyprowadziłem cały kram na drogę i poszedłem pożegnać się z dobroczyńcą.
Nie wiem jak, ale dogadaliśmy się, że ja jestem Polak i jadę do Albanii, a on Włoch, i że mieszka tu jako emeryt. To właściwie wszystko co o sobie chcieliśmy wiedzieć. Na koniec naszego spotkania poprosiłem go o pamiątkową fotografię…
…i ruszyłem w kierunku jakiegoś sklepu, żeby uzupełnić braki w bagażu – szczoteczka i mydło w płynie.
W sklepie kupiłem też soki, herbaty mrożone, buły i coś co wyglądało jak mielonka. Do końca nie byłem pewien, czy przypadkiem nie zakupiłem jakiejś karmy dla kota. Węgierski to język totalnie niezrozumiały.
Z jedzeniem mam tak, że jak nie jestem głodny to nie jem. Potem jestem zbyt zajęty jazdą moto i zapominam o żarciu. Toteż, schowałem zakupy pod pajęczynę na centralnej torbie i pojechałem w kierunku granicy z Serbią.
Podoba mi się, że my motocykliści na granicach nie stoimy. To znaczy, pewnie stać powinniśmy w kolejce, ale ja zawsze wpycham się bez i nikt nie zwraca mi uwagi. Pewnie to przez to, że kolesie na motkach ogólnie wzbudzają sympatię… to tacy nowocześni ułani ;-) Ja sam gdy jadę w puszce nie mam nic przeciwko wpychających się przede mnie motocyklistom…
Po przekroczeniu granicy zatrzymałem się tuż za przejściem, żeby poukładać papiery, włożyć zatyczki do uszu, kask na łeb, ustawić nawi i takie tam…
Wtem, podszedł Serb w wieku 16 lat i ględził coś o euro, chlebie i tak w kółko.
Ciągle mu mówiłem zajęty swoimi czynnościami, że ‚no money’. On swoje, ja swoje. W końcu spojrzałem na niego i wydarłem spod pajęczyny jedną z bułek w kawałku papierowej torby, dając mu rzuciłem: – chciałeś chleb, to masz chleb. Tak zdziwionej gęby to już dawno nie widziałem. Odszedł, choć miałem pewność, że gdy zniknę za zakrętem on tę bułkę rzuci w krzaki. Ale warto było. Z drugiej strony oddałem moje jedyne żarcie (nie licząc snickersów) i żal było rozstawać się z potrzebnym wypełniaczem żołądka, no ale cóż… może ta bułka komuś życie uratuje…
Przed Nowy Sadem postanowiłem zrobić przerwę na śniadanie, bo potem wiedziałem, że nie będzie mi się chciało robić postojów. Zauważyłem, że jak dobrze mi się jedzie motkiem, to mogę tak jechać w nieskończoność.
Za Nowym Sadem skończyła się autostrada. Szkoda bo, była zupełnie pusta i kilometry upływały mi przewidywalnie. Teraz zaczęły się korki i prawdziwa walka o życie.
Jadąc nieznanymi sobie krajami, poznaję ich obyczaje na drogach, oznakowania, w jaki sposób localsy traktują przepisy. Potem to wykorzystuję, żeby te przepisy trochę ponaginać. Przy okazji przyglądam się różnym rozwiązaniom drogowo-mostowym. Takie zboczenie zawodowe.
Wjeżdżając w głąb kraju zmieniał się krajobraz. Przestała mi towarzyszyć sprażona w słońcu kukurydza na przemian ze słonecznikami. Krajobraz wypełniły górki, serpentyny…
Miasteczka, nie różniły się specjalnie od naszych… Tacy sami ludzie i ich problemy dnia codziennego, stare kamienice…
Na drodze wypracowałem sobie pewien system oszukiwania samego siebie. Na tym etapie podróży ból tyłka stawał się nie do zniesienia. Mówiłem sobie wtedy, że przejadę 70 km, czyli jak z Kielc do Radomia i zrobię przerwę. Ale non stop gapiłem się na licznik i wkurzałem, że kilometry tak wolno lecą. Starałem się zająć umysł jakimiś wymyślonymi historiami. Czasem zauważyłem sytuację i dopowiadałem sobie resztę, rozbudowywałem ją o kolejny bieg wydarzeń, wymyślałem dialogi, czasem robiłem to wszystko w formie śpiewanej, żeby utrudnić pracę umysłu.
Potem następował moment w którym powinienem zrobić sobie przerwę. Ten najbardziej lubiłem bo jazda przestała być zobowiązująca i miałem luz psychiczny, że mogę się w każdej chwili zatrzymać, ale tego nie robiłem. Szukałem dogodnego miejsca na postój, a że wybredny jestem to, trochę to trwało – to miejsce jest brzydkie, tu nie ma gdzie się rozłożyć na glebie, a tutaj to hałas jakiś taki większy, to miejsce jest zbyt nasłonecznione, tu widok jest koszmarny, ooo teraz zbliża się miejscowość, więc za nią to na sto procent robię pauzę… i tak przejeżdżałem kolejne 80 km.
Fota z jakiegoś postoju… ten zakątek miło mi się kojarzył… uwieczniłem go…
Przed granicą z Czarnogórą dzień zamieniał się w noc. Do Żabljaka zostało niecałe 80 km. Ciemności zapadły natychmiast. Przez granicę przejechałem jak zwykle gładko. Jeszcze przez moment napawałem się widokami, a potem jakby ktoś zgasił światło. Ostatnie 50 km nawi pokazała, że zajmie mi to ponad godzinę. Pomyślałem, że droga wije się na przełęczach, których nie widziałem, stąd ten dziwnie długi czas.
Niestety, średnia prędkość spadła mi do 25 km/h. Jechałem sam, w zupełnych ciemnościach. Wchodziłem w zakręty kompletnie nie czując motocykla. Ciągle mną chwiało. Miałem wrażenie, że jadę na kapciach i dlatego tak zamiata motocyklem. Zszedłem z Szerszenia i w świetle latarki upewniłem się, że opony są w porządku. Zatem przyczyna tkwiła w błędniku. Brak punktów odniesienia, umysł nie dostawał informacji o otoczeniu, więc na motor przechodziły delikatne chwiania. To nie było przyjemne. Znowu ogarnęła mnie złość, że mogłem godzinę wcześniej wstać i nie doszłoby do tej beznadziejnej sytuacji.
Cóż, zagryzłem zęby i ciągnąłem ten koszmar.
Po dwóch godzinach walki dotarłem do Żabljaka. Miejscowość przypominająca nasze Zakopane. Kupa turystów, barów, hoteli.
Odnalazłem kamp, który mieścił się ze trzy kilometry w stronę parku narodowego.
Na środku paliło się ognicho, a przy nim siedzieli ludzie z różnych krajów.
Nie czułem zmęczenia, i nie byłem głodny, choć dzień przebyłem na jednej bułce z węgierską mielonką i dwóch snickersach. Heh… kilka orzeszków, trochę karmelu i czekolady są jak paliwo do rakiet. Fakt, że tego dnia wchłonąłem ponad 5 l. płynu… wszystko było na cukrze…
Szybko zorganizowałem sobie nocleg, prysznic, zabezpieczenie sprzętu i poszedłem przysiąść się do ludzi… ludzie… tego było mi trzeba.. jakiejś rozmowy. Przełamanie tej monotonii jaką jest droga.
Jeden z Czarnogórców wybierał się po piwo do sklepu, toteż poprosiłem go, żeby i mnie zakupił jedno. Nie chciał pieniędzy. Powiedział, że jest z Niksicia, a Niksić to najlepszy browar w Montenegro i skoro tak sobie cenię piwo, to koniecznie muszę je spróbować. W Czarnogórze jest głupi przepis. Nie możesz zakupić piwa w butelce jeśli nie przyniesiesz pustej w zamian. No cóż, piwko osuszyliśmy z puszki, czego nie cierpię.
Przy ognisku siedziały dwie Francuzki, podróżujące stopem po Serbii i Czarnogórze, jeden Rumun, trzech Czarnogórców i ja. Opowiadaliśmy o swoich krajach, o tym gdzie się wybieramy i takie tam…
Ok. 1:00 w nocy rozeszliśmy się po namiotach. Nikt nie poszedł z dwiema Francuzkami… cóż za marnotrawstwo ;-)
Czarnogórcy siedzieli jeszcze przy ogniu i kończyli zapasy kupione w sklepie.
Położyłem się. Było stosunkowo zimno. Zimno odczuwałem już na motorze kiedy łapały mnie skurcze mięśni karku… nieprzyjemny ból.
Leżałem w śpiworze, ubrany w koszulkę termalną – grubą z długim rękawem, zestaw rowerowy – zimowy i grube skarpety. Jeśli nie wykonywałem zbędnych ruchów to było ciepło. Przypomniałem sobie sytuację, w której rozważałem zakup lekkiego śpiwora i cieszyłem się, że tego nie uczyniłem.
Leżąc w namiocie, wsłuchiwałem się w psychodeliczne dźwięki muzyki, dobiegającej z ArtEcoFest w Żabljaku. Początkowo myślałem, że to taki styl artystów, ale to trwało cały czas kiedy siedzieliśmy przy ogniu, no i teraz, kiedy leżałem. Dźwięk ten był wielokrotnie nałożony na siebie co dawało ciekawy efekt. W sumie ta muzyka była hipnotyczna. Dlaczego tak się działo? Tego nie wiedziałem…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.