mały książe

W niedzielę zaliczyliśmy z żoneczką teatr. Nie często się to zdarza, ale w niedzielę się zdarzyło.
Sztuka nosiła tytuł „Mały Książe”
Kompletnie się rozczarowałem. Nastawiłem się na jakąś wersję dla dorosłych. Młody chłopak z małego miasteczka, zakochany po uszy w szkolnej piękności… ona ma go w dupie. Rozżalony młodzian wyrusza w świat i spotyka, zblazowanego aktora, zepsutego polityka, lisa jako złodziejaszka lub żigolaka, zaganianych ludzi nastawionych na karierę, depczących wszelkie wartości, pijaczka który dawno pogodził się ze smutnym losem i innych. Na końcu swej drogi spotyka śmierć jako dilera, który opyla mu złoty strzał, przepustkę do wymarzonego miejsca, do serca swojej ukochanej… do domu. Oczywiście małomiasteczkowa laska zauważa brak głównego adoratora (zabawki). Trochę cierpi, może pokątnie płacze bo był jedynym, który ją szanował. A on tułając się po świecie zobaczył, że tego kwiatu to pół światu. Lecz mimo wszystko ten w domu jest jedyny i niepowtarzalny. Tylko, że powrotów nie ma. Duma i upokorzenie nie pozwalają na oglądanie się za siebie… choć tęsknota rozdziera duszę. I znów by zatriumfowała stara jak świat podróżnicza prawda: to czego szukasz, czeka na ciebie w domu.

Niestety… tak nie było. Sztuka była przedstawiona w musicalowej formie i jak najbardziej książkowo. Główna aktorka (mały Książe) nie bardzo radziła sobie ze śpiewaniem… ale śpiewać każdy może.
Pomyślałem sobie, że wszyscy będą zadowoleni. Szkoły, że wykonały plan zabierając młodzież do teatru. Teatr, że widownia była pełna. I młodzież, że nie będzie musiała czytać lektury… szkoda :-(